Moda na autonomiczne systemy trwa w najlepsze. Aktywny tempomat zaczyna powoli być przestarzałym wynalazkiem, nowe BMW 7 już potrafi samo parkować, a najnowsza klasa E ponoć będzie nawet w stanie samodzielnie wyprzedzać na autostradzie i wracać na zadany tor jazdy.
No wszystko fajnie, pewnie niedługo będziemy latać na autopilocie jak w jakimś Piątym Elemencie czy Star Wars, nie wspominając o wielokrotności prędkości WARP, ale jakoś do tej pory nikt jeszcze nie zwrócił uwagi na dość ważną kwestię – kto będzie brał odpowiedzialność za wypadki, które będą spowodowane przez samochody autonomiczne?
Albo inaczej zadam pytanie, bo ponoć te samochody same z siebie tych wypadków powodować nie będą – kto będzie brał odpowiedzialność, gdy wypadek zostanie spowodowany w momencie, gdy auto nie będzie w stanie zareagować przez błędy w systemie? Dajmy na to pojawi się sytuacja na drodze wykraczająca poza rozumowanie sztucznej inteligencji i czujników. I co wtedy?
Ano właśnie, woda w gębę i nikt nie bierze takiej możliwości pod uwagę. Oprócz Volvo.
Volvo to dobra marka. Nie dość, że pionierują w tego typu systemach, to jeszcze o ludzi dbają, bo zapowiedzieli w związku z powyższą kwestią jedną, bardzo istotną rzecz. Cytując:
Volvo pokryje wszystkie koszty, które wynikną w przypadku wypadku spowodowanego przez Volvo kierowane prze autopilota.
Przy okazji rozwiewa to w pewien sposób kwestię moralnych efektów używania autopilota – to producent, a nie właściciel bierze na siebie odpowiedzialność w przypadku jakiegokolwiek uszczerbku na zdrowiu osób trzecich. To dużo ułatwia, prawda?
Toyota S-FR
Ale to jeszcze pieśń przyszłości, choć nie tak odległej – ponoć wiele marek nastawia się, że 2020r będzie pod tym względem mocno przełomowy.
Póki co więc możemy się skupić na tym, co pokazane zostało na salonie samochodowym w Tokio. I rzec aż mi się chce jedno – jak dobrze, że w tym roku tam nie pojechałem. Może to tylko moje wrażenie, ale jakoś Japończycy spuścili trochę z tonu i w tym roku zwyczajnie nie zachwycili.
Aczkolwiek są dwie perełki, obie od Toyoty (pomijam wodorową Hondę którą pokazałem w ostatnim PR-ku), które są naprawdę fantastyczne. I obie powinny jeździć po ulicach. Nie dlatego, że są logiczne. Bo są po prostu świetne.
Toyota S-FR. Mniejszy, ładniejszy, ciekawszy brat modelu GT86. I przede wszystkim jest czymś, czego na rynku bardzo, bardzo brakuje – usportowionego modelu w stylu coupe. Mamy Mini Cooper Works, mamy 500-kę Abarth, ale prawdziwego coupe w stylu retro nie ma. A wiadomo przecież jak dużym popytem tego typu samochody się cieszą.
Jak dla mnie więc S-FR wstrzeliwuję się w niszę idealnie. Będąc o 10 cali krótszym niż GT86 wpisuje się idealnie w konwencję samochodu miejskiego, ale jednocześnie nie jest tak jednoznaczny – jest sportowy, ale nie agresywny. Przyjemny dla oka. Nawet niezbyt kobiecy. Taki, że nie da się go nie lubić.
I będący świetną alternatywą dla Mazdy MX-5.
Toyota Kikai
A jednocześnie wygląda jak ubogi, oczywisty, przyziemny krewny przy Toyocie Kikai. Aż nasuwa się pytanie – czy toyota z premedytacją robi tak przenudne samochody, skoro jest w stanie stworzyć coś tak odlotowego?
Silnik z tyłu, ale na osi. Elementy zawieszenia wystające ponad maskę, odsłaniające wszystko to, co w tej mechanice jest najpiękniejsze. Jak na dłoni widać, jak każdy element niezależnie, ale jednak spójnie z resztą pracuje.
Jedno miejsce siedzące, centralnie na środku. Ascetycznie do bólu.
I wszystko to będące jak wizualizacja nowoczesnego hot-roda. No jak można tego nie uwielbiać?