Jako posiadacz nowego Golfa stwierdzam z pełną odpowiedzialnością – na zlot fanów VW Golfa bym nie pojechał. Ja rozumiem zlot fanów całej marki, bo wtedy ilość modeli, którymi można się zainteresować jest już całkiem pokaźna, ale żeby tak tylko jednym modelem się zachwycać i przez kilka dni tylko się w jego wariacjach obracać? No nie, jakoś to do mnie nie przemawia. A tu się okazuje, że zlot fanów VW Golfa urósł już do klasy kultowej imprezy dla każdego fana czterech kółek, w którego organizację bardzo mocno włącza się także sam producent i z tej okazji zawsze prezentuje jakąś swoją wersję tego, co by jednak nie mówić, kultowego modelu.

A tak swoją drogą – do czego to doszło, że Golf jest kultowy? Jeden z nudniejszych samochodów w historii, a stał się czymś, czym od dawna jest np. T1. Ale w sumie to taką jedynką kabrio albo GTI to bym nie pogardził, pucowałbym lakier wieczorami aż miło.

 

W każdym razie, z okazji Wörthersee 2015 VAG zaprezentował taki sobie proszę bardzo koncept: Golf GTE Sport. To ‘E’ na końcu oznacza oczywiście ‘ekologię’, czyli mamy do czynienia z ekstremalnie szybką hybrydą, która oprócz 299-konnego silnika z VW Polo R WRC ma także dwa silniki elektryczne, pracujące oddzielnie na przednią i tylną oś, o mocy 115KM każdy. Cały układ daje więc coś koło 400KM (bo tego podobno normalnie się zsumować nie da, więc nie liczcie na ponad 500KM), ma przyspieszać w 4.3s do setki i mam cichą nadzieję, że nikt nie spróbuje go produkować. Wolę tego klasycznie napędzanego Golfa R400, który już sam w sobie jest wystarczająco absurdalny, ale… no nie wiem. Coś w nim jest.

 

A ten to po prostu taki Golfowy bolid wyposażony w supertechnologię prosto z desek kreślarskich projektantów i inżynierów. Fajny by raz spojrzeć i zapomnieć, bo kto by takiego Golfa wybrał, skoro mógłby kupić np. Porsche? No właśnie. Tak samo więc nie ogarniam po co ktoś miałby kupować podkręconego, wspomnianego wcześniej Golfa R400 od, dajmy na to, Oettinger. Wszystko fajnie, ale tunerzy tego typu ewidentnie mijają się z gustem i nie dość, że tworzą rzeczy raczej paskudne i przypominające pierwsze części Szybkich i Wściekłych, to w dodatku są one zupełnie niesprzedawalne. No przyznajcie się sami przed sobą, że czegoś takiego to byście nie kupili:

 

No przecież to wieś tańczy i śpiewa normalnie, remiza we wsi pod Sopotem się kłania (bo wiecie, tam to jednak trochę więcej kasy). Tragedia, oczy bolą.

 

Nowe Camaro

Dlatego też przenieśmy się na coś innego, do czego mam ogromną słabość. Bo choć aktualne jeszcze Camaro wygląda jak plastikowa zabaweczka przy tych starych, klasycznych muscle carach, to jednak było takim nieoczywistym powiewem świeżości na rynku – takich samochodów, oprócz Mustanga, zwyczajnie nie było. Potem pojawił się jeszcze Dodge Challenger, Charger i generalnie nowoczesne muscle cary okazały się być strzałem w 10-kę. Może niespecjalnie mocne (choć wersja SS to już całkiem szybkie auto), raczej średnio wykonane, ale przywoływały wspomnienia czasów, kiedy spalanie rzędu 20l/100km kwitowano wzruszeniem ramion i wydaniem kolejnych kilku dolarów na cały bak. Za tym ludzie tęsknili, więc musiało to wyjść.

 

Nie ma się więc co dziwić, że Chevy poszło za ciosem i waśnie zaprezentowało Camaro na rok 2016. Wciąż troszkę zbyt plastikowe, w podstawowej wersji z (niestety!) rzędowym, 4-cylindrowym silnikiem, ale także wciąż fantastycznie wyglądające z tymi swoimi ostrymi przetłoczeniami, napompowanymi błotnikami i ciągnącą się po horyzont maską. W dodatku tym razem jest lepiej wykonane, technologicznie bardziej zaawansowane, a w wersji SS ma w sobie coś z klasyki – duże V8 o pojemności 6.2L wyciągające niezbyt wysilone 455KM. Tak, jak było to w latach 70-tych.

 

I to jest fajne, bo mimo, że jest to także morze plastiku, to czuć tutaj amerykańską rękę – tą, która wciąż woli dudnienie przenoszące moc na tylną oś od nienagannego spasowania plastików w (bardzo fajnie zresztą zaprojektowanym) wnętrzu. Wciąż co prawda wolę Challengera, bo po prostu jest wielką, nieprzyzwoitą krową, ale bardziej kompaktowe i zwinne Camaro jak najbardziej brałbym także z każdą jego wadą – bo one są niczym obok legendy, jaką udanie ten samochód kontynuuje.

 

Speedback GT

Jeśli jednak nawiązania do legendy komuś nie wystarczają, to zawsze może się zdecydować na coś, co wygląda jak Legenda (obowiązkowo przez duże ‚L’), lecz oparte jest na całkiem udanym Jaguarze XKR. Bo niekwestionowaną legendą samochodowej popkultury zdecydowanie jest Aston Martin DB5, którym majestatycznie powoził Sean Connery w pierwszych bondach. Teraz auto jest absurdalnie drogie i niemal nie do zdobycia.

Speedback GT też jest raczej absurdalnie drogi (753 tysiące dolarów), ale wciąż jest to bardziej przystępna kwota niż oryginał, a co by nie mówić – to jest retro stylistyka na bardzo nowoczesnych podzespołach. Pal licho te 501KM i wnętrze prosto z XKR’a, ale ta buda… piękna, ponadczasowa, niesamowita, jak z plakatu z dzieciństwa, który wisiał w pokoju nad łóżkiem. Nic dodać, nic ująć – forma idealna niezależnie od czasów.