W zasadzie to od razu pewnie podpadnę ogromnej rzeszy ludzi, wyznawców klasyki rocka i motoryzacji. Trudno przecież kwestionować dokonania legendarnej grupy The Beatles jak i wkład w motoryzację modelu The Beetle. A ja nie trawiłem obu. Jakoś tak, po prostu. Cała ta otoczka wokół obu ikon jakoś mnie odpychała, bo trudno mi uwierzyć, że raptem każdy ślepo uwielbia jedną i tą samą rzecz – zbyt mi to przypomina syndrom owczego pędu, ‘skoro wszyscy lubią to i ja polubię’, takjak teraz to jest na fb. Oczywiście ciężko mi było mówić że ‘Garbus’ jest zwyczajnym autem, ale od momentu wprowadzenia nowego modelu (New Beetle) totalnie stracił on swój urok. Stał się zwyczajnym autem dla ludu i od tego momentu tak je traktowałem – jak zwykłe, niemieckie, porządne auto bez polotu. Tak samo nie mogłem się przekonać do The Beatles, pomimo faktu że czasem zdarzało mi się nucić pod nosem ‘Hey Jude’, ‘Let it be’ albo ‘Yellow Submarine’. Ale jakoś nie mogłem się przemóc żeby słuchać 4 facetów w garniaczkach, śpiewających czystym głosem lekkie piosenki (w każdym razie na początku działalności takie były).
No właśnie. Nie mogłem. I tu jest cały szkopuł, bo w ciągu paru dni z nowym The Beetle zmieniłem swoje spojrzenie nie tylko na Volkswageny i Beetle’a w szczególności ale także totalnie na twórczość The Beatles.
Dzięki uprzejmości pewnej osoby udało mi się dorwać zupełnie nowego The Beetle’a – 90 km przebiegu, folia na siedzeniach, zapach nowości we wnętrzu. Odebrany prosto z salonu. Już sam fakt odebrania samochodu bezpośrednio od dealera jest fajnym przeżyciem, człowiek czuje się kimś więcej jak zwykłym użytkownikiem drogi.
PIERWSZE WRAŻENIA
Jako że odebrałem auto prosto z salonu (czyt. wypolerowane do granic możliwości, chylę czoła przed obsługą VW), od razu rzuciły mi się w oczy pewne detale, które z miejsca sprawiły, że moja niechęć do tego auta zaczęła się chwiać.
The Beetle może nie zmienił się diametralnie ale nabrał ostrości kształtów i z obłego, bezkształtnego auta stał się samochodem o lekko sportowym charakterze, któremu jednocześnie nie brakuje pewnych detali znanych ze słynnego pierwowzoru. Niby podobnie jak w New Beetle, ale jednak zupełnie coś innego. Znacznie dłuższa maska, bardziej wyraziste reflektory, nienachalne, ale widoczne chromowane detale, zgrabniej spadająca linia dachu, a to wszystko ubrane w czystą biel – tak, to jest samochód który w bieli wygląda wybitnie dobrze.
WNĘTRZE
Ok, wsiadłem do środka i… znowu oniemiałem. Mój antyniemiecko-motoryzacyjny światopogląd zaczynał się burzyć, a opinia o The Beetle’u zaczęła przybierać bliżej nieokreśloną jeszcze wtedy formę, jednak daleką od niechęci.
Wnętrze tego samochodu to najlepsze połączenie nowoczesności ze stylem retro jakie widziałem. Pal licho wnętrze fiata 500 (o nim też napiszę), które było wcześniej moim retro-faworytem. Wnętrze The Beetle’a to zupełnie inna liga i nie chodzi tutaj o wielkość kabiny. Dostałem model naszpikowany elektroniką, ale jest ona tak intuicyjna i na pierwszy rzut oka niewidoczna, że skupiałem się tylko na podziwianiu kokpitu. Lakierowana konsola w kolorze nadwozia, sięgająca aż do tylnich siedzeń, charakterystyczny schowek przed pasażerem znany z protoplasty, ‘uszy’ zamiast zwykłych uchwytów nad drzwiami sprawiają, że to auto staje się małym designerskim dziełem sztuki. W dodatku zrobionym z bardzo dobrych materiałów, spasowanych na milimetr bądź mniej. Aaa, zapomniałbym o takim fajnym gadżecie – 3 dodatkowe, okrągłe zegary. Doładowanie, temperatura oleju i stoper. Taki drobny bajer ale wygląda kozacko!
JAZDA & MUZYCZNA REWOLUCJA
Jak już się napatrzyłem (troszkę to trwało) i przyjąłem odpowiednią pozycję za kierownicą (każdy usiądzie tu wygodnie, zakres regulacji jest OGROMNY), odpaliłem auto i ruszyłem w pierwszą krótką trasę.
‘Ten pierwszy raz’ nowym samochodem musi być bezmuzyczny – ot, taka moja zasada. Zawsze czuję lekkie mrowienie w brzuchu jak wchodzę do obcego samochodu, jest to swego rodzaju respekt, niezależny od tego ile koni drzemie pod maską. Mimo, że tutaj dostałem wersję 1.2 105km, podejście się nie zmieniło. Podczas pierwszej przejażdżki trzeba auto poznać, wyczuć sprzęgło, gaz, hamulec, skupić się na pracy silnika, zawieszenia i innych podzespołów, żeby przy późniejszej jeździe nie musieć się zastanawiać czy na pewno auto chodzi tak jak chcę. Może to lekka… hmm… przesada, ale ja tak muszę i wydaje mi się to dość rozsądne.
Wracając do domu wstąpiłem na chwilę do Empiku, co by znaleźć jakąś płytę pasującą do tego auta. 8 głośników, zmieniarka, to wymagało czegoś fajnego. Poszperałem trochę, nic ciekawego nie rzuciło mi się w oczy. Niechętnie więc sięgnąłem po składankę najlepszych utworów The Beatles – tłumaczyłem sobie, że nazwa auta do tego zobowiązuje. Do domu dotarłem jeszcze przy akompaniamencie podzespołów, muzykę i lepsze poznawanie auta zostawiając na następne parę dni.
CO WIĘC Z TYMI THE BEATLE(s)ami?
The Beetle jest zbudowany na podłodze Golfa, i pomijając to, że jest autem obszernym, wygodnym i serio fajnie wykończonym, to w dodatku naprawdę dobrze jeździ. Szerokie opony, sprężyście ustawione zawieszenie i responsywny układ kierowniczy pozwalają na trochę szaleństwa, a układ ESP wcale w tym bardzo nie przeszkadza. Silnik, choć uturbiony, łapie fajnie od niskich obrotów i pozwala poruszać się sprawnie w mieście (udało mi się ruszyć z 6ego biegu nie paląc sprzęgła!), równie dobrze sprawdzając się w dłuższych wyprawach. Wtedy wystarczy tempomat, a 150/160 km/h na trasie nie jest problemem przy wciąż znośnym spalaniu. To auto jest wręcz idealne dla pary, bo nie dość że wygląda młodzieżowo to jeszcze fajnie jeździ i ma drzwi bez ramek (coś dla faceta), a przy tym wygląda genialnie na zakupach (ukłon w stronę kobiet). Zresztą nie raz w trakcie testów zostałem zaczepiony przez przypadkową osobę na ulicy, która zwracała uwagę na wygląd The Beetle’a. No i o dziwo jest pakowne, bagażnik to monstrum w tej klasie aut.
Czy do czegoś mogę się przyczepić? Owszem, na przykład do tego, że na radiu jest przycisk ‘phone’, a w tej wersji działa on jako ‘mute’. Albo że wciąż nie jest perfekcyjnie rozwiązany system umożliwiający dostęp do tylnich siedzeń (tak btw, kiedy wymyślą w końcu coś wygodnego w użyciu?). Lusterka są troszkę za małe (ale po mojej SDC każde lusterka są za małe) no i silnik na jedynce nie porywa, dopiero od drugiego biegu zaczyna się fajnie zbierać. Ale co z tego skoro jest to ten typ samochodu, gdzie na samą myśl o jeździe szczerzysz rano zęby do lustra? Niestety nie miałem ku temu okazji, ale gdyby udało mi się kiedyś dorwać takiego w wersji cabrio… bulwary Saint Tropez pasowałyby idealnie.
I właśnie tak samo się szczerzyłem podczas jazdy, kiedy w końcu puściłem tą składankę The Beatles. Mimowolnie zacząłem nucić każdą piosenkę. I każda mi się podobała. Ok, na składance są ich największe przeboje, ale wróciłem do domu, włączyłem Spotify i wciąż większość piosenek uznałem za przynajmniej dobre. Serio. I to nie tylko zasługa świetnego audio, które jak na nie sygnowany żadną słynna marką sprzęt, gra lepiej niż dobrze. Ja zwyczajnie ich nie doceniałem. Tak jak nie doceniałem The Beetle’a.
A The Beetle i The Beatles są dla mnie teraz pozycjami nierozłącznymi.