Japońska motoryzacja zawsze miała w Europie niemały problem, tak jakby żadna z marek nie potrafiła znaleźć swojej osobowości. Z jednej strony bowiem, jakoś od późnych lat 80-tych, samochody te, jak jeden mąż, były synonimem dość prostej, acz niezniszczalnej technologii. Nie zmieniło się to nawet w momencie, kiedy samochody z Kraju Kwitnącej Wiśni stały się bardziej skomplikowane i wyposażone w więcej elektroniki – jak żadne inne wciąż były po prostu nie do zajechania. I choć ostatnimi czasy nie jest to już tak oczywiste, to skojarzenie pozostało, głównie dzięki wciąż jeżdżącym bez zająknięcia samochodom sprzed ponad dekady.

Co by jednak nie mówić, to samochody kupuje się głównie oczami. Technologia schodzi na dalszy plan w momencie, kiedy samochód po prostu się nie podoba. I tutaj zawsze był problem – japońce były brzydkie jak noc, sam nie wiem skąd Budka Suflera wzięła tekst, że facet „za funtem odkładał funt, na Toyotę przepiękną aż strach’. Dziwne. W rzeczywistości przecież były one zwyczajnie toporne, wykonane ze słabych materiałów, w Europie, przyzwyczajonej do pięknych karoserii i wnętrz, zwyczajnie nie miały racji bytu.

Niby coś tam starano się w tym zmienić, ale dzisiaj jest w zasadzie podobnie – marki japońskie, choć technologicznie bardzo dobre, wizualnie nie potrafią odnaleźć swojego ‘ja’. Takie Mitsubishi na przykład – do czasu ostatniego EVO wydawało się, że w końcu zaczną wyglądać całkiem fajnie, aż pojawił się nowy Spacestar (test tutaj) i cała nadzieja wzięła w łeb. Podobną historię, w cyklu kilkuletnim, acz nie dłuższym niż 3 lata, przechodzi w zasadzie każda inna japońska marka. Tylko Mazda się ostatnimi czasy z tego wykruszyła, co od razu zyskało odzwierciedlenie w postaci fantastycznej sprzedaży.

U Nissana do niedawna było tak samo – kilka lat temu pojawił się Quashquai, który miał być SUVem w klasie kompakt. Nie wiadomo jednak czemu równocześnie wprowadzono model Tiida, który nie dość, że był dość paskudny, ewentualnie po prostu zwyczajny…

…to już w momencie wprowadzenia do Europy był zwyczajnie za stary i skazany na pożarcie. Dziwna polityka, przyznacie.
I ni z tego, ni z owego nowy Quashqai urósł do rozmiarów klasy średniej, poniekąd chcąc załatać dziurę po zarzuconej jakiś czas temu (też z niewiadomych przyczyn) Primerze. I raptem z dwóch reprezentantów klasy kompakt ostał się żaden. Widzicie już ten brak koncepcji na to, co robić z marką? Od sasa do lasa, hulaj dusza piekła nie ma.

A jeszcze przecież w międzyczasie wprowadzono zupełnie radykalnego GT-R’a, 370Z i wersje NISMO, które też wpisywały się w całość raczej średnio, ale je i tak trzeba z otwartymi ramionami witać. To w końcu NISMO.

W końcu jednak pojawił się Nissan Pulsar. Zbudowany od nowa kompakt, żaden odgrzewany kotlet pokroju Tiidy, czy inny SUV. Zwykły kompakt, który ma walczyć jak równy z równym z europejską konkurencją. I być może, w końcu, jest to ta odpowiednia droga, której tak Nissanowi brakowało.

Pierwsze wrażenie

Choć od samego początku nastawiony byłem raczej średnio, głównie w związku z tym, co kiedyś opisałem w Poniedziałkowym Rozruszniku (klik) – Nissan Pulsar na zdjęciach wygląda na ściśniętego w paru miejscach, obniżonego, poucinanego Quashquaia drugiej generacji. Jakiś młodszy, biedniejszy kuzyn czy coś takiego.

I na pierwszy rzut oka faktycznie tak jest – Pulsar to po prostu pomniejszony, podcięty gdzieniegdzie Quashquai skompresowany do rozmiarów klasy kompakt. W przeciwieństwie jednak do zdjęć, na żywo nie odniosłem wrażenia, że to auto jest w jakiś sposób biedniejsze, lub gorsze – jest po prostu trochę inne, dla innego odbiorcy, należące do innej klasy. I chyba po prostu średnio fotogeniczne, przynajmniej patrząc na materiały prasowe, na których wcześniej się opierałem.

Generalnie jednak nie mam do czego się przyczepić. Z jednej strony Nissan Pulsar jest taki trochę vanowaty, szczególnie patrząc z profilu – dach niemal zupełnie nie opada ku tyłowi, kończy się ostrym ścięciem klapy bagażnika, co tylko potęguje wrażenie (słuszne), że w środku jest od groma miejsca. Może i nie wpisuje się to w aktualny trend usportawiania czego tylko się da, ale czy każdy musi to robić? No nie musi, tutaj Nissan poszedł swoją, wydaje mi się że słuszną, drogą.

Front też robi zresztą robotę. Nie obiecuje wyścigowych osiągów, ale jest wystarczająco charakterystyczny by wiedzieć, że jest to Nissan. Wystarczy. I ma fajne, charakterystyczne ledy do jazdy dziennej.

Najmniej ciekawie jest jednak z perspektywy tyłu. Trochę tu za dużo załamań i przetłoczeń, nic by się nie stało, gdyby reflektory różniły się bardziej od tych, które montowane są w Quashqaiu.

Mimo wszystko jednak osiągnięto to, czego Nissanowi od dawna brakowało – na pierwszy rzut oka wiadomo, że jest to Nissan, bo pasuje do tego, co mają inne samochody tej marki – podobne reflektory, kształt, przetłoczenia. Cechy charakterystyczne marki zostały utrzymane, a jednocześnie auto nie wygląda tak, jakby projektant zapatrzył się na inne modele tej samej klasy, ale innych marek.

I ja to kupuję, bo choć nie ma w tym wszystkim wodotrysków, fajerwerków i karłów noszących kokainę, to jednak coś w tym samochodzie jest. Nie do końca jestem w stanie to uchwycić, ale zdarzyło się, że sąsiad powiedział ‘o, jaki ładny!’. Czyli coś na rzeczy musi ewidentnie być. Powiedziałbym tak: jest standardowo, ale nie przyziemnie. To chyba dobrze Pulsara określa.

 

Wnętrze

Niby na samym wejściu kłania się morze plastiku. Ale całkiem dobrego plastiku. Niby kształt jest do bólu prosty, powiedziałbym, że niezbyt wyszukany. Ale jednak konsola środkowa jest trochę podwieszona i kontrastuje z falistym kształtem ciągnącym się przez cały kokpit (acz wykonane jest to z szarego plastiku o fakturze drewna. Dziwne i trochę tandetne. Niby jest czarno, ale ta czerń jednak kontrastuje z lakierem fortepianowym i metalizowanymi wstawkami na kierownicy.

Jednym słowem, tak jak z zewnątrz, tak i wewnątrz jest zwyczajnie, ale dobrze. Na odpowiednim poziomie, bez zbędnego zadęcia.

W zasadzie jedynym widocznym i mocno doskwierającym od samego początku mankamentem wnętrza są przyciski, których wielkość na konsoli środkowej jest jakąś totalną pomyłką. Pod jednym przyciskiem umieszczać podwójny przycisk to kpina i zbrodnia na ergonomii, szczególnie w przypadku zimowej jazdy w rękawiczkach. Wtedy korzystanie jest zwyczajnie niemożliwe.

Cała reszta jest już zupełnie ok – wygodny panel klimatyzacji, wystarczająco duży dotykowy ekran (choć i tutaj przyciski są trochę zbyt małe), może trochę za duża, ale i tak dobrze leżąca w dłoniach kierownica, bardzo czytelne, duże, ładne zegary i żywcem wyjęty z Infiniti Q50 ekran komputera pokładowego z nieszczęsnym systemem shield (tutaj możecie sobie porównać).

Nienawidzę tych piszczących czujników, które atakują mnie z każdej strony. Po 30 minutach wyłączyłem każdego możliwego asystenta oprócz ESP, bo znowu nie wiedziałem co robię nie tak, a coś i tak piszczało. Zgroza.

 

Za to ilość miejsca… nie wiem czy jakikolwiek inny kompakt w tej klasie oferuje tak ogromną ilość miejsca w środku co Nissan Pulsar. Z tyłu przestrzeń była na moje oko porównywalna z tą w klasie E, którą miałem okazję jeździć (test – klik). Po prostu królewskie warunki na długość, szerokość i wysokość. Plus do tego naprawdę duży, ustawny bagażnik z absurdalnie wysokim progiem załadunku. Już rozumiem czemu to potrafi być tak mocno doskwierające i ergonomicznie haniebne. Po prostu plastik na progu i zderzak można zniszczyć w ciągu kilku tygodni.

Poza tym są drobnostki – bywają problemy ze spasowanie elementów (osłona okablowania przy lusterku wstecznym dziwnie nie zakrywa tychże kabli), dziwne wydają się niektóre materiały (rzeczona fala plastiku u fakturze drewna), foteli welurowych też nie widziałem już od lat, ale jeżdżąc tydzień po prostu było dobrze. Nie podziwiałem tego, tylko używałem. Jeśli tak miało być, to jakiś sens w tym jest.

 

Jazda

Jedno zdanie wystarczy, by je opisać, acz zdałem sobie z tego sprawę dopiero po jakiś 200km:

Wystarczy otworzyć drzwi, usiąść, zapiąć pasy, odpalić i pojechać.

Nic więcej. Zero zbędnego szukania pozycji, przesuwania fotela, dopasowywania kierownicy. Podstawowe kilka ruchów odpowiednimi wajchami i można jechać. I to jest zdecydowanie bardzo, bardzo fajne. Nawet mimo faktu, że w Pulsarze siedzi się naprawdę wysoko, nawet jak na najniższe ustawienie fotela.

Choć w sumie niżej trochę by się przydało. Na szczęście na nogi jest dużo miejsca, kolano o konsolę centralną mi się nie obijało, fotele są o dziwo wystarczająco duże, a na wysokości ramion i nad głową przestrzeni dla kierowcy jest mniej więcej tyle, co normalnym samochodzie klasy średniej. Jeśli więc chodzi o warunki, w jakich przychodzi kierowcy podróżować, to te 600km na jeden raz nie powinno stanowić większego wyzwania i grozić ortopedą.

Podobnie jest zresztą z resorowaniem, które okazało się być całkiem rozsądnym balansem między wygodą a przyczepnością. Układ kierowniczy jest całkiem responsywny, daje niezłe czucie drogi, nie ma tej charakterystycznej dla wielu samochodów opóźnionej, gumowej reakcji. Jedynie przy wzdłużnych wybojach auto potrafi nieprzyjemnie dobijać do końca zawieszenia i nerwowo odskakiwać, przez co jakiekolwiek manewrowanie kierownicą w tym momencie grozi natychmiastową utratą przyczepności. Może więc odrobinę twardsze zawieszenie by tutaj nie zaszkodziło, acz pamiętajmy – auto sportowe to nie jest, charakterystyka zawieszenia więc pasuje do tego, co mamy na zewnątrz, nawet mimo dość dużych felg z nałożonymi niskimi oponami.

 

I co z tego, że w aucie przyjemnie się siedzi, że nie najgorzej resoruje, że wystarczy do niego wsiąść i pojechać, skoro silnik totalnie odstaje od całej reszty? 1.5 dci zwyczajnie nie daje rady i jest jednym z gorszych diesli, z jakim miałem do czynienia. I nawet nie chodzi tu o osiągi – auto fajnie jedzie, przyzwoicie przyspiesza, nie dostaje zadyszki przy 150 km/h, przez co wydaje się być całkiem fajnym kompanem na dłuższe podróże.

Wydaje się. Bo ten silnik nie zna pojęcia ‘elastyczność’. Ciągłe wachlowanie gałką zmiany biegów przy byle przyspieszeniu powoduje ból barku, a ruszenie z dwójki przy prędkości ok. 15 km/h graniczy z cudem, chyba że ktoś lubi swąd spalonego sprzęgła. Ten silnik po prostu się nie nadaje do jazdy innej, niż ciągłe trzymanie samochodu w stałej prędkości, bo jakakolwiek próba przyspieszenia może i nie jest udręką pod kątem czasowym, ale wymaga bardzo nieczułych uszu, silnej prawej ręki i bardzo umiejętnego posługiwania się pedałami gazu/sprzęgła. Jak na diesla o mocy 110KM wypada to bardzo, bardzo przeciętnie, co jednak może tez być wynikiem wieku – pierwsze silniki tego typu pojawiły się już w 2001r, więc szmat czasu temu. Najwyższy czas popracować nad czymś bardziej zbliżonym do naszych realiów.

 

Podsumowanie

Ale wiecie, co naprawdę fajne było w tym samochodzie? To, że jak go odbierałem, to w sumie średnio mi się chciało ogarniać całe przedsięwzięcie. Musiałem tam pojechać, auto zostawić, wrócić, potem pracę przez to nadrobić, bo na kilka godzin musiałem się zerwać. Jakoś nie czułem chęci do tego auta, pewnie przez to, co wcześniej o nim pisałem, jakie miałem wrażenia tuż po premierze.

A po tygodniu jakoś niespecjalnie chciało mi się Pulsara oddawać. Przekonał mnie swoim wyglądem, wygodą, wyposażeniem, ogromną ilością miejsca we wnętrzu. Gdyby silnik był równie dobry, to pozostałyby tylko szczegóły do dopracowania, by osiągnąć niemal ideał fajnego, kompaktowego samochodu dla rodziny.

 

Właśnie tak – dla rodziny. To jest idealne auto dla modelu 2+2, dla młodego małżeństwa, które mieszka sobie w 120-metrowym domku na przedmieściach, co sobotę jeździ na większe zakupy i raz w roku jadą do Darłówka w lipcu, by potem w lutym jeszcze skoczyć na Słowację na narty. Do takiego życia – spokojnego, poukładanego, zaplanowanego, gdzie auto ma służyć jako kompan podróży, a nie rwący asfalt i świecący blaskiem gwiazdy polarnej bolid – to auto nadaje się idealnie. Ma wszystko co trzeba, by dojechać bezpiecznie i wygodnie z punktu A do B jadąc leniwie lewym pasem.

I bardzo dobrze, bo takie samochody też są potrzebne. Zwyczajne, ale jednocześnie przyjemne w użytkowaniu, nie udające czegoś, czym nie są. Nissan Pulsar po prostu jest fajnym samochodem. I to decydowanie wystarcza.