W zamierzchłych, dawnych czasach, kiedy motoryzacja nie wyewoluowała jeszcze w stronę dziwnych SUV’ów, podwyższonych coupe i innych wynalazków wątpliwej często urody, po drogach jeździły już nieco zapomniane dzisiaj i odsunięte w cień samochody typu MPV.
Były to zwykłe, miejskie wozidła, które pomimo tego, że nie grzeszyły specjalną urodą, to jednak były niebywale popularne wśród rodzin ze względu na swoje walory użytkowe, przestronność, pojemność, ergonomię i generalnie przyjazność korzystania. Nie były to rakiety mogące powalać osiągami, ale jako auta typu ‘przewieź mnie bezpiecznie z punktu a do punktu b’ sprawdzały się świetnie.
Wśród nich było jedno auto, które na pierwszy rzut oka było zwykłym przedstawicielem tego segmentu. Niewysilony silnik i inne ww. przymioty klasyfikowały go dokładnie w klasie minivanów. Ci bardziej orientujący się w temacie wiedzieli jednak, że auto to nie było do końca takie samo jak reszta – wyglądało trochę bardziej agresywnie, miało bardziej bezpośredni układ kierowniczy. Japońskie silniki, tradycyjnie wysokoobrotowe, chociaż nie grzeszące mocą, dobrze współpracowały z resztą systemów tworząc auto, które jako pierwsze na rynku można było uznać jako van o sportowym charakterze. Innego takiego modelu wtedy nie było.
Mitsubishi Space Star, bo to o nim mowa jak już zdążyliście pewnie zauważyć, okazało się strzałem w dziesiątkę – w ciągu 6 lat istnienia na rynku sprzedano ponad 200 tys. egzemplarzy. Ale raptem wszystko się skończyło. Space Star się zestarzał, został wycofany ze sprzedaży, a jego następcy z niewiadomych przyczyn nawet nie próbowano skonstruować. Auto zginęło śmiercią naturalną, aczkolwiek niekoniecznie słuszną.
Minęło 8 lat…
Nadszedł czas, by nieźle się sprzedający, ale porządnie już trącający myszką Mitsubishi Colt został wycofany z rynku i zastąpiony nowszym modelem. Zakasano więc rękawy i zaczęto pracować nad nowym przedstawicielem klasy B, który mógłby konkurować na tym bardzo konkurencyjnym rynku. Nazwa Colt miała zostać zmieniona na znaną na większości rynków nazwę Mirage, jednakże ze względu na wiele perturbacji nowy model miał także zostać oferowany jako Space Star.
Zgrzyt. Jak to, Space Star? Przecież to było MPV, a nie małe auto klasy B. Cóż, ktoś tam na górze doszedł do wniosku, że już mało kto pamięta poprzedniego Space Stara i w takim razie można bez problemu użyć tej nazwy do innego modelu, zupełnie się z poprzednikiem nie kojarzącego pod kątem technologicznym.
Podsumowując więc całą zawiłość: mamy auto klasy B, ale nie jest to Colt. Mamy Space Stara, ale nie jest to van. Powstało więc z tego nowe Mitsubishi Space Star, które…
Nie wygląda
…na auto powstałe w połowie drugiego dziesięciolecia XXI wieku. Być może nazwa Space Star do czegoś zobowiązuje, może ktoś chciał podejścia young-retro, ale taki design samochodu byłby dobry w momencie wyjścia poprzednika (nazwowego) z produkcji, czyli około 2006 roku. W 2014r standardy są już inne, od samochodów wymaga się czegoś więcej niż jako-tako narysowanych elementów wkomponowanych w jednobryłowe nadwozie.
Tutaj dostajemy natomiast auto, które z każdej strony jest zwyczajnie nieciekawe, bo nijakość to raczej zbyt słabe określenie. Przód nie posiada żadnej cechy charakterystycznej. Reflektory zostały narysowane tak, by po prostu miały jakikolwiek kształt, o atrapie grilla natomiast nie ma tutaj jakiejkolwiek mowy – coś, co jest cechą charakterystyczną wielu marek zostało tutaj zaniechane w sposób całkowity. No, chyba że pomysł był taki, że brak grilla to właśnie cecha charakterystyczna. Jeśli tak było to i tak nie wyszło.
Tył kontynuuje zasadę przodu, czyli ‘nie rzucać się za nic w świecie w oczy’. Są więc po raz kolejny mega nieciekawe tylne światła, które przez to, że są różnokolorowe (w sensie pomarańczowy, czerwony i biały wkomponowany w jeden klosz) tylko potęgują wrażenie, że to auto zostało stworzone o dekadę za późno. Podobne były w starej Fieście, więc wiecie już jak daleko w przeszłość sięga design tego auta. Nie mylić tego jednak ze stylem retro, bo to by była ujma dla Mini albo 500-ki. Tu jest zwyczajnie nudno.
No i ten spoiler na tylnej klapie – za każdym razem, kiedy zamykałem bagażnik byłem przekonany, że zaraz znajdzie się on na ziemi i rozsypie się w drobny mak.
Tak dla porządku pokażę Wam też auto z profilu ale… no nie wiem co miałbym powiedzieć. Kawał blachy i tyle – bez przetłoczeń, jakiegokolwiek ciekawego elementu.
Nawet podnoszone klamki są czymś, czego się już raczej nie używa, zostały one wyparte przez rączki już jakiś czas temu. Do tego wszystkiego malutkie kółka powodują, że auto wygląda na jeszcze gorzej narysowane i jest to pierwszy model, któremu nie pomagają nawet alufelgi. Wiecie więc już jak jest źle.
Wnętrze
Okazuje się znacznie lepsze, ale w porównaniu z konkurencją i tak jest raczej średnio. Zasada wszędobylskiej nudy została jak najbardziej zachowana – kokpit jest prosty do bólu, jedynie pojawiające się gdzieniegdzie wstawki polakierowane na metalizowany kolor i lakier fortepianowy powodują, że patrzy się na to całkiem przychylnym okiem.
Niestety, nawet jeśli jest to ok, to konsola środkowa ma dwie, zasadnicze wady: po pierwsze ekraniki od radia i klimatyzacji w świetle słonecznym są zupełnie nieczytelne. Działają wtedy bardziej jak bezużyteczne lusterka, bo ich wielkość jest na tyle mała, że nie mieści się tam nawet zegarek, który trzeba włączać przyciskiem po lewej stronie. Dafuq?
Po drugie, na niskich obrotach, kiedy silnik prawie gaśnie i sprzęgło skacze, konsola wpada w dziwny rezonans wydając przy tym dźwięki podobne do stukania, piszczenia i pojękiwania w jednym. Niezbyt to jest przyjemne dla ucha i świadczy o wykonaniu całości, które raczej pozostawia wiele do życzenia. Niezrozumiałe są także niektóre schowki, które zamiast tworzyć jedną wnękę są jakby organizerem, gdzie mało co się mieści. Tzn. podejrzewam, że miał to być organizer, bo innego zastosowania na głęboki schowek mieszczący ołówek i długopis nie znalazłem.
Cała reszta, tak dla odmiany, nie powala. Liczyłem jednak, że przy takiej prostocie konstrukcji chociaż ergonomia będzie na bardzo dobrym poziomie ale niestety – przeliczyłem się. Najbardziej irytujący był podłokietnik na drzwiach, na którym ni cholery nie dało się położyć łokcia, gdyż był on zbyt daleko przesunięty do przodu. Po prostu ręka spadała i tyle. Trudno, musiałem rękę opierać przy szybie, co w sumie nie było zbyt wymagające, gdyż wysokość siedziska bardziej przypominała mały bus niż samochód osobowy. W tym aucie serio siedzi się absurdalnie wysoko. Irytujący też był czujnik alarmu usytuowany w zbyt widocznym miejscu, dziwnie duży informator poduszek powietrznych na podsufitce i parę innych drobnych rzeczy, które jednak składają się na mierny obraz całości.
Sporym zaskoczeniem była dla mnie za to kierownica o idealnej wielkości. Sam wieniec mógłby być trochę bardziej ‘mięsisty’, ale i tak ergonomia przycisków i wygoda trzymania w dłoniach były bardzo dobre. Jak się jednak później dowiedziałem jest to kierownica, która także jest montowana w modelu ASX, więc nie ma się co specjalnie dziwić, że jest to najlepszy element całego wnętrza.
A wiecie, co z tym wnętrzem najbardziej nie współgra? Wyposażenie. Mamy auto, które ma być raczej budżetowe (bo nie wyobrażam sobie innego przeznaczenia tego auta), a i tak mamy 4 elektryczne szyby, tempomat, bluetooth i system bezkluczykowego uruchamiania silnika. Niby fajnie, że to wszystko jest, ale… po co? Bezkluczykowy system działa sprawnie, ale z zewnątrz oznacza on szpecące gumowe przyciski zamiast zamka i to tylko z lewej strony i na klapie.
Bez sensu, brak w tym aucie jakiegoś jednolitego pomysłu czym on faktycznie ma być. I tak wątpię, by ktokolwiek dopłacał do tych systemów podbijając cenę auto do ponad 50 tys. zł.
Silnik i układ napędowy
Czym ma to auto być jednak dobitnie pokazuje silnik, którego kulturę pracy mógłbym porównać z traktorem. 80-konne 1.2 całkiem sprawnie co prawda sobie radzi z tym autem przy wyższych prędkościach (tempomat bez problemu utrzymywał 150km/h), jednakże sprawna jazda po mieście wymaga podkręcania motoru do dość wysokich obrotów, przez co do wnętrza docierają dźwięki turkotu, ryku i czegoś jeszcze, czego wyłapać nie mogłem. Mieszanka jest jednak średnio zjadliwa na dłuższą metę, co jest prawdopodobnie winą zwyczajnie słabego wygłuszenia kabiny. Nawet chciałem to nagrać, ale w końcu odpuściłem, szkoda mi Waszych uszu.
Jeśli chodzi o silnik to jeszcze jedna sprawa – nawet na wolnych obrotach auto wpada w nieprzyjemne, i co gorsza, nierównomierne drgania nadwozia, co czuć na fotelu i oparciach drzwi. Da się to zaakceptować, ale nie powinno to występować w aucie miejskim, gdzie ilość jazdy jest często wprost proporcjonalna do stania w korkach.
Generalnie jednak z całego zespołu napędowego silnik i tak wydaje się być najlepszy, bo przynajmniej daje jakąś znośną dynamikę. Natomiast układ kierowniczy i resorowanie… yhh, aż nie chce mi się pisać znowu jakie to jest mocno średnie i zacofane. Tak się zestrajało auta w roku 2000, a nie w 2014. Jest miękko, są duże przechyły nadwozia, układ kierowniczy działa tak, jakby między każdy element wsadził ktoś dużą porcję plasteliny. Jest bardzo mało komunikatywnie, powyżej 130km/h wręcz odczuwałem lekki niepokój jak to auto się zachowa przy np. bocznych podmuchach wiatru. Niby wiedziałem co się dzieje, ale na mojej prywatnej trasie testowej (o której pisałem tutaj) często miałem wrażenie, że auto jechało sobie, a ja chciałem coś trochę innego. Responsywność całego układu jest więc słaba, nie daje odpowiedzi co tak naprawdę dzieje się na nawierzchni, nie budzi zwyczajnie zaufania. A to jest raczej jedna z kluczowych rzeczy między kierowcą, a samochodem.
Podsumowanie
Przenieśmy się jeszcze raz na chwilę do 2006 roku. Pierwszy Space Star zostaje wycofany ze sprzedaży, co jest dziwną decyzją, ale niech będzie. Mniej więcej wtedy pojawił się też nowy Colt. Gdyby to auto pojawiło się właśnie wtedy pod nazwą Space Star, to miałoby szanse na jakiś rynkowy sukces. Zmiana nazewnictwa mogłaby być dziwna, ale czasem tak się robi (np. Toyota z Aurisem).
To auto w 2006 roku byłoby uznane za całkiem dobre, nawet bez tych pseudo fajerwerków typu bluetooth czy tempomat. Ot, samochodzik do miasta na niewielkie, codzienne zakupy, w dodatku za przyzwoite pieniądze. Serio, wtedy to auto byłoby naprawdę fajne i jazdę nim uznałbym nawet za przyjemność! Bardzo mały bagażnik i wysoki próg załadunku były przecież wtedy na porządku dziennym.
Mamy jednak rok 2014, 8 lat później. Kupa czasu, szczególnie w motoryzacji, w bardzo dynamicznym segmencie samochodów miejskich. Tutaj każdy, kto jest chociaż trochę za konkurencją, automatycznie wypada z zabawy. Nie ma zmiłuj.
Dla nowego Mitsubishi Space Star nie będzie zmiłuj. Żadnego. To auto już na wstępie strzela sobie w kolana i łokcie szeregiem niedociągnięć, poczynając od tragicznego designu, poprzez słabe wykonanie, kończąc na ledwie akceptowalnym silniku. To auto nie ma żadnego argumentu, by móc stanąć w szranki z nowymi i20, Twingo czy Trojaczkami z Kolina.
Mówiąc szczerze jeżdżąc nim odniosłem wrażenie, że to auto jest gorsze od swojego klasowego poprzednika, Mitsubishi Colta, a przynajmniej jest na podobnym poziomie. To jest klimat poprzedniej Pandy, która i tak robiła lepsze wrażenie no i była tańsza. Więc i 8 lat temu spokojnie by ewentualne porównanie wygrała, tak jak szereg samochodów z tamtego okresu. Jeżdżąc tym autem przez tydzień odniosłem wrażenie, jakby ktoś odkopał plan produkcyjny z 2002r, troszkę go zmodyfikował pod istniejące na rynku warunki i puścił to na rynek. Tak można robić z legendami typu Defender czy klasa G, ale nie z autem, które ma działać na najbardziej konkurencyjnym z rynków.
Nie wiem, jakiego argumentu musiałoby Mitsubishi użyć, by zachęcić do kupna Space Stara. Prostota, może tania eksploatacja? Może i tak, ale to jest wszystko to, co i tak oferują konkurenci, mając inne argumenty w zanadrzu. Tutaj wygrywa tylko ten, kto ma najlepsze auto pod każdym względem. Space Star nie jest pod żadnym.
Ale chwila! Znalazłem jeden plus. Po oddaniu samochodu, po tygodniu jazdy, jak wsiadłem do mojej Strzały, ten syndrom przyzwyczajenia do lepszych samochodów zniknął jak ręką odjął. Space Star okazał się tą drugą szansą, o której mówiłem jakiś czas temu, oczyszczeniem. Okazało się raptem, że Swift fajnie się zbiera, ma fajny układ kierowniczy, jest pod każdym względem lepszy. Nie widziałem tego po jeździe Infiniti, bo przyzwyczaiłem się do luksusu. Ale po jeździe Mitsubishi… cóż, perspektywa się zmieniła, to auto sprowadziło mnie brutalnie na ziemię. Okazało się, że może być znacznie gorzej i że Swift, to w swojej klasie w sumie bardzo dobre auto.
Wow, jest z tego wszystkiego jakiś pozytyw!