Tak – to jest właśnie ten wspomniany miesiące temu wynik długotrwałych poszukiwań ściśle określonego samochodu. Efekt odrzutu po kolei: samochodów amerykańskich, japońskich, brytyjskich, włoskich, jak również w dużej części niemieckich, choć czemu te akurat zostały odrzucone to już zupełnie inna historia (opowiedziana w pamiętnym wpisie Jak wygląda obsługa klienta w niemieckich markach klasy premium). Cała reszta natomiast przegrała w sposób zupełnie obiektywny, klasyczną metodą wyliczania plusów/minusów, ale co więcej – przegrali w sposób drastyczny, wręcz zawstydzający, nie mając żadnych rzeczowych argumentów, które mogłyby się za nimi opowiedzieć.

A wiedzieć musicie jedno – kiedy jeszcze na papierze, między wieloma konspektami i specyfikacjami, Mercedes widniał wśród wielu innych konkurentów, to za nic bym na niego nie postawił. Dla mnie bowiem Mercedes był urzeczywistnieniem niemal równego braku charakteru posiadacza, co w przypadku Audi – owszem, są to samochody często dystyngowane, ale wręcz tchnęło od nich poczucie, że nadają się wyłącznie dla ludzi starych duchem. Żadnej ekstrawagancji, jakiegoś luzu, tylko podróżowanie w maksymalnym możliwym luksusie z punktu A do B, nic więcej.
Kiedy więc pozostało już kilka modeli, których ilość mogłem policzyć na palcach jednej ręki, Mercedesa traktowałem jedynie jako uzupełnienie oferty, a nie prawdziwą konkurencję dla np. serii 5, wolałem postawić na Jaguara XF, bliżej mi było nawet do Lexusa.

Doradziłem inaczej. Miałem prawo głosu, można powiedzieć, że jestem współodpowiedzialny temu, że wybór padł akurat na ten samochód. Nie był to głos ostateczny, ale znaczący, choć ja sam wtedy jeszcze nie byłem do tego akurat wyboru do końca przekonany, wciąż gdzieś tam delikatnie ciągnęło mnie do tego sportowego zacięcia BMW. W przeciągu kilku tygodni jednak zmieniłem swoje zdanie o Mercedesie na tyle, że uznałem je za auto pierwszego wyboru.

Wtedy miałem moment zawahania. Teraz, po przejechaniu dobrego 1000km za jego kółkiem, stwierdzam z pełną odpowiedzialnością – jaram się każdą możliwością karnięcia się tym samochodem, cieszę się jak dziecko każdym kilometrem, nie mogę oderwać od niego wzroku!

 

Wygląd zewnętrzny

Choć w tym momencie jest to chyba najbardziej klasyczny ze wszystkich Mercedesów w ofercie. Nawet klasa S zrobiła się jakaś taka bardziej opływowa mimo całej swojej pontonowatości, te proporcje ma takie… zwiewne bym powiedział. Klasa E natomiast to kwintesencja klasyki limuzyn – krótki zwis przedni zwiastujący silnik za przednią osią, długi tylny zwis będący oparciem dla wystającego, choć – broń borze – nie dolepionego bagażnika, dość daleko za zagłówkami ostro opadająca tylna szyba bez wycieraczki (ok, to potrafi wkurzyć), wszystko tak, jak ktoś tam kiedyś przykazał, że być powinno.

 

I mnie się to podoba, w sumie z jednego konkretnego względu – w zalewie samochodów o delikatnych liniach, lekko opadającej krzywiźnie dachu, 4-drzwiowych coupe i innych tego typu tworach klasyczne sedany stały się reliktem dawnej, przemijającej już mody. I choć nigdy wielkim fanem sedanów nie byłem (wolę liftbacki), to jednak jest to ten rodzaj nadwozia, który nigdy nie powinien zniknąć ze względu na swoją reprezentacyjność i po prostu urodę. Dobrze narysowane sedany są piękne i już, mają niepodważalną klasę, której próżno szukać w innych rodzajach nadwozia.

Tak więc owszem – nowa klasa E jest świetnie narysowanym, klasycznym do bólu sedanem.

 

W pewnym momencie co prawda pojawiła się zagwozdka, czy przypadkiem nie powinien tu pojawić się jeszcze dodatkowo, dla dopełnienia wrażenia, klasyczny grill z celownikiem na przepastnej masce, ale jednak sportowy sznyt wersji Avantgarde wziął górę i na froncie pojawiła się ogromna gwiazda – nie każdemu się ona podoba, ale jak dla mnie bardzo dobrze pasuje do nowego designu Mercedesów, dodaje muskulatury i nowoczesności, której ewidentnie klasa E nabrała po faceliftingu.

 

W związku z tym są więc teraz zespolone przednie reflektory o bardzo charakterystycznym układzie LED’ów do jazdy dziennej, których nie da się ich pomylić z niczym innym, dość duże wloty powietrza w błotniku, obniżone o 15mm zawieszenie, a z tyłu, utrzymane w tym samym agresywnym, ale nie wyzywającym tonie, podwójne końcówki wydechu, które na szczęście nie są atrapami, jak to się często ostatnio zdarza.

Odnośnie samych LED’ów jeszcze – biksenony mogą się schować. Chyba jedynie reflektory laserowe mogą aktualnie dać tak jasne, naturalne i w pełni pokrywające jezdnię światło. Są świetne.

 

Tył zresztą jest też sam w sobie fajnie zaprojektowany, głównie dzięki tylnym lampom – to co designerzy Mercedesa zrobili ze światłowodami to jest majstersztyk. Serio, nie ma chyba drugich tak bardzo charakterystycznych lamp jak te, w które została wyposażona aktualna klasa E. Ślinię się do nich.

No i ten lakier – tutaj były obawy, czy to na pewno będzie wyglądało dobrze, ale ten ciemnostalowy odcień po prostu robi robotę i w niczym nie przypomina standardowego, sztampowego srebrnego koloru.

Wyświechtane określenie ‘połączenie klasyki z nowoczesnością’ pasuje więc tutaj jak ulał – wybaczcie, moja erudycja nie pozwala mi wymyślić lepszego sformułowania na to, jak klasa E w wersji Avantgarde wygląda. A może zwyczajnie lepszego określenia nie ma.

 

Wnętrze

Jest to bodajże ostatni przedstawiciel starej szkoły Mercedesa – nie ma więc tego wątpliwej urody tabletu na środku deski rozdzielczej, nie ma zbyt szerokiego tunelu środkowego, który dość mocno uwiera w kolano podczas jazdy, nie ma tego sportowego zacięcia, którym, ewidentnie śladem BMW, Mercedes próbuje teraz podążać.

Jest klasycznie, ale po raz kolejny – jest to ta klasyka, której człowiek oczekuje, a nie ta, którą ze skrzywieniem przyjmuje do wiadomości doświadczając dziwnego powrotu do przeszłości, która trąci myszką. Oczywiście można powiedzieć, że ewidentnie projektanci spojrzeli na projekt modelu W210 – pierwszego Okularnika i tak jest w rzeczywistości – założeniem dla aktualnej klasy E (model W212) było nawiązanie tak do Beczki (stąd początkowo tak nadmuchane zderzaki w wersji przed fl) jak i do W210 właśnie, jako jednego z najpopularniejszych modeli Mercedesa w historii.

 

Tylko tutaj ta klasyczna forma z niemal pionową i stosunkowo wąską, jak na aktualne standardy, konsolą środkową została ubrana w formę, która jednocześnie będąc nowoczesną, jest równie bardzo ponadczasowa – tak samo, jak w rzeczonym W210. Są bowiem rzeczy, które z mody nigdy nie wychodzą, a czymś takim jest właśnie wszechobecna elegancja, którą wnętrze W212, szczególnie w wersji po liftingu, aż tchnie.

Wystarczy spojrzeć na jeden, wyróżniający się w całym wnętrzu szczegół – zegarek między środkowymi nawiewami. Otoczony szczotkowanym aluminium (które we wnętrzu znalazło się także w wielu innych miejscach, szczególnie tam gdzie może często sięgać dłoń kierowcy. A znacie to przyjemne uczucie dotyku chłodnego metalu, jest bardzo przyjemne) prostokątny czasomierz z klasycznymi, srebrnymi wskazówkami i delikatnym logo mercedesa, który w godzinach wieczornych jest podświetlony trochę bardziej przytłumionym światłem w porównaniu do reszty instrumentów. Niby jest to nic wielkiego, wiele innych marek także taki zabieg stylistyczny w swoich wnętrzach stosuje. Ale tylko w klasie E zwraca on uwagę od razu, jest jakby diamentem w koronie całego projektu wnętrza. Zaczyna się od niego, a dopiero potem zwraca uwagę na resztę. Sprytne. I cholernie eleganckie. Stąd pewne pomysł, by wypuścić limitowaną edycję takich samym zegarków na pasku. Podobno sprzedały się na pniu.

Druga sprawa to materiały – to wnętrze akurat tylko pogłębia uczucie obcowania z czymś więcej, niż po prostu samochodem. Bo wiecie, w nowej klasie C na przykład tego już nie czuć, tak samo w klasie A, GLA i innych w nowej stylistyce. Te starsze Mercedesy natomiast, w tym aktualna jeszcze klasa E, uzmysławiają czemu Mercedesa traktuje się inaczej. Póki nie obcowałem z tym samochodem tylko wzruszałem ramionami, kiedy znajomy się rozpływał nad CLS’em mówiąc, że nawet Audi A7, będąc perfekcyjnym, nie może się zbliżyć do samochodów ze Stuttgartu. Tutaj po prostu wszystko jest takie jakieś… bardziej. Bardziej miękkie, ale nie uginające się, bardziej naturalne, ale nie ociosane, bardziej wygodne, ale nie pluszowe, bardziej… no właśnie, eleganckie i z klasą. Właśnie, klasa – to jest to, o co w tym wnętrzu chodzi. Dlatego też jest, poniekąd dzięki tej stosunkowo niewielkiej konsoli środkowej, tak dużo miejsca na nogi w każdym rzędzie siedzeń. Nie wspominając o ilości miejsca na wysokości barków – w tym wypadku nie ma już żadnych problemów, niezależnie od wzrostu.

Ale jasne – to wnętrze nie jest tak nowocześnie zaprojektowane jak w przypadku Audi, czy BMW. Nie jest minimalistyczne, nie wszystko jest schowane, ale czy naprawdę jest to tak bardzo niezbędne? Nie ma też 10-calowego ekranu na środku, zamiast niego jest stosunkowo niewielki, ale wciąż najzupełniej wystarczający ekranik o lekko archaicznym menu. Nie ma rozbudowanego systemu iDrive czy MMI – jest tylko aluminiowe, niewielkie pokrętło i mnóstwo przycisków na konsoli środkowej. Nie zawsze jest to wszystko logicznie rozwiązane, przyznaję – ale jednak ma to swój urok, na który przymyka się oko. Czemu? Ano dlatego, że to czarne wnętrze okraszone elementami z naturalnego drewna (czuć słoje pod palcami!) i opatulone w kasztanową skórę zwyczajnie rozleniwia, rozpływa i odpręża. Tak, że nie chce się człowiek denerwować, że nic mu nie przeszkadza. Po prostu chce się jechać.

Szczególnie, że zestaw Harman/Kardon gra genialnie. Serio, słuch mam dobry, w porównaniu do Bose w Infiniti jest to niebo, a ziemia. Aż się boję więc, jak musi grać system Bang & Olufsen. To musi być aż nieprzyzwoicie dobre, bo inaczej nie wiem po co wydawać dodatkowe 30 tys. zł.

 

Właśnie, zapomniałbym – zegary. Pewnie następca już nie będzie tak miał, ale póki istnieją jeszcze te klasyczne tuby, to powinniśmy się cieszyć. Bo czy naprawdę niezbędny jest ogromny ekran zamiast zegarów, który choćby nie wiem jak dobrze był zaprojektowany, to zawsze pozostanie płaskim obrazem? Ja będę się wciąż upierał, że zza kierownicy (bardzo poręcznej, grubej, fajnej, choć te przyciski… mogłyby być jakieś takie bardziej wyraziste, są zbyt płaskie. Ale nawet AMG GT ma taką samą, więc nie będę się czepiał) powinno być widać normalne tarcze zegarów okraszone dodatkowymi wyświetlaczami. Tak jak tutaj – są wszystkie dane które potrzebuję, jest także nawigacja, po co mi więc cały, ogromny ekran? Nie kupuję tego, sorry, klasyka ponad wszystko.

 

Tak naprawdę w całym wnętrzu nie leży mi tylko jedna rzecz – panel klimatyzacji. Choć sam w sobie jest wygodny, a klimatyzacja jest efektywna, to jednak jest on umieszczony ewidentnie za nisko, przez co utrudniona jest dość mocno obsługa. Nie jest tragicznie, ale 5 cm wyżej zrobiłoby robotę.

A do lewarka skrzyni za kierownicą da się przyzwyczaić. Ba, jest to mega wygodne rozwiązanie, szczególnie przy akompaniamencie łopatek do zmiany biegów pod kierownicą.

 

Jazda

Ta skrzynia zresztą, tak jak całe wnętrze, jest chyba właśnie po to, by rozleniwiać. W ekonomicznym trybie jazdy powoli zmienia biegi, prawie zupełnie nie szarpie, płynnie przechodzi w różne zakresy obrotów. Działa niemal tak, jak CVT – płynnie, leniwie, jakby nie chciała pokazać mocy silnika.

Co innego w trybie sportowym. Wtedy pryska ten efekt rozleniwienia, silnik wkręca się na obroty i czuć, jak ciało próbuje przeć się sile bezwładności, kiedy wgniatane jest w fotel. Fajne uczucie.

Co jest dość dziwne biorąc pod uwagę wcale niewygórowaną moc – silnik w E220 osiąga moc 170KM, co jak na masę koło 2t mogłoby się wydawać wartością wręcz graniczną. Co zresztą we wspomnianym wpisie Jak wygląda obsługa klienta w niemieckich markach klasy premium stało się w komentarzach elementem ożywionej dyskusji, więc wracam z odpowiedzią – ten silnik w zupełności wystarcza. Choć wszystko zależy od preferencji.

Przy wyborze tego samochodu priorytetem była wygoda i wyposażenie, na dalszy plan spadał silnik. Jeśli więc komuś zależy, by w totalnie luksusowych warunkach przejechać trasę mając na tempomacie 170km/h to proszę bardzo – E220 CDI sprawdzi się idealnie. Jest wystarczająco dynamiczne, by bardzo sprawnie wyprzedzać w trasie i w mieście, by wyskoczyć do przodu na światłach i by zerwać przyczepność w tylnych kołach – sprawdziłem, potwierdzam.

Jeśli jednak ktoś chce, zamiast spokojnej jazdy, pobawić się na zakrętach, ścigać, mierzyć czas… to niech wybierze BMW. Mercedes nie musi się ścigać. Nie wiem co takiego jest w tym samochodzie, ale tam, gdzie normalnie jeździłem szybciej, to tym samochodem wolałem powoli sunąć, delektować się powolną jazdą. Dziwne, ale miałem tak niemal zawsze. Choć po części jest to z pewnością kwestia bardzo wygodnych, choć sprężystych, foteli – ich pełna regulacja pozwala dopasować się w zasadzie każdemu, niezależnie od wzrostu. A sposób regulacji jest najprostszy z możliwych, za pomocą tradycyjnej dla Mercedesa wizualizacji fotela na drzwiach, włącznie z zagłówkiem. Jedynie regulacja (dwuosiowa) podparcia lędźwi pozostała z boku przepastnego fotela.

 

 

 

A tak bardziej serio – gdyby pod maską było około 220KM, to byłoby idealnie. Czasem zdarza się poczuć niedostatek mocy, ale zdarzyło mi się to może z 2/3 razy i to tylko w momencie nagłego zapotrzebowania na moc kiedy skrzynia np. nie zdążyła zredukować biegu – zamiast 7-biegówki przydałoby się już coś w stylu DSG, choć z tego co wiem jest już taka skrzynia dostępna. Ona z pewnością nadrobiłaby braki.

Te dodatkowe 50KM załatwiłoby pewnie również sprawę i jazda klasą E, w każdych warunkach, byłaby już idealna. Większa moc w takim samochodzie wydaje się już przerostem formy nad treścią. Nawet mimo tego, że Avantgarde jest trochę niżej osadzone, twardsze i bardziej namawia do tego, by jednak spróbować je na zakrętach. Klasyczny Mercedes klasy E natomiast to typowe wozidło, które najlepiej czuje się na prostych. Jeśli ktoś ma inne oczekiwania, wtedy ewidentnie lepiej wybrać coś innej marki, bo Mercedes nie do tego został stworzony. Przynajmnie nie ten Mercedes.

 

Podsumowanie

Wracając do tego, co napisałem we wstępie – serio, jaram się tym samochodem jak dziecko, jakbym dopiero co dostał prawo jazdy i czyhał na każdy moment, kiedy ojciec pozwoli mi wskoczyć za kółko. Czyli jednak jeszcze nie stałem się zgryźliwym blogerem, który wszystko widział i wszystko wie, a żadne auto nie zrobi na nim wrażenia. To dobrze wróży, bo skoro się jeszcze nie zepsułem, to mogę pewnie latami dalej podziwiać tak dobre samochody.

 

 

 

Choć nie ukrywajmy – Mercedesy nie są dla każdego. Klasa E jest elegancka, wręcz trochę dystyngowana, woli jazdę powolną niż połykanie zakrętów. To jest samochód do przemieszczania się w świetnych, niemal salonowych warunkach, a nie do jak najszybszego odhaczania kolejnych kilometrów. Tutaj dodatkowa godzina jazdy jest przyjemnością, a nie zawodem.

Nigdy jednak nie powiem już tego, co mówiłem jeszcze rok temu – że Mercedesy to samochody dla ludzi starych duchem, bez charakteru. Bzdura. To, że ktoś preferuje wygodę, elegancję, swego rodzaju… inny sposób postrzegani jazdy, niż dynamiczny, nie oznacza, że od razu jest to osoba bez charakteru.

 

Myliłem się – Mercedesy to nie samochody dla starych ludzi. One są po prostu dla tych o innych priorytetach

 

To po prostu oznacza, że ktoś ma inne preferencje. I odkryłem w sobie, że ja również poniekąd takie preferencje mam. Że oprócz jazdy dynamicznej lubię równie bardzo jazdę spokojną, płynną, niewymagającą. Coś takiego Mercedes oferuje w standardzie.

Moc nie jest więc tutaj najważniejsza, choć mogłaby być ciut większa. Nie jest też ważne to, że na tle konkurentów klasa E nie jest najnowocześniejsza, największa, czy zaprojektowana według najnowszych standardów.

W tym aucie ważna jest przyjemność. A ta, z każdym kilometrem, jest coraz większa. Pozwala poznać motoryzację ze strony, o której nigdy nie sądziłem, że mi się spodoba. Przyznaję się sam przed sobą – jest to przyjemność, o którą nigdy siebie podejrzewałem.