Wstajesz, za oknem ciemno. W łazience ziąb, bo kto przykręcił kurki na noc, bo tak ponoć wychodzi taniej. Aż gorzej się robi, kiedy człowiek wychodzi spod gorącego prysznica i zaczyna dygotać w zetknięciu z jeszcze nie do końca rozgrzanym powietrzem. Nawet gorąca kawa nie potrafi wytrącić człowieka z porannej apatii, gdy jedyne snujące się po głowie myśli krążą wokół dopiero co opuszczonego, jeszcze pewnie ciepłego łóżka, którego przyciąganie zawsze o tej porze roku wydaje się jakby zwiększone.
Suwak kurtki pod szyję, nie do końca wiadomo jakie buty ubrać, bo są albo za ciepłe, albo zbyt letnie. Szyby pokryte czymś na pograniczu rosy i szronu, powietrze wypełnione przeszywająca wilgocią, która dotkliwe ochładza każdy bardziej wrażliwy kawałek ciała.
Odkrytą dłonią łapiesz za jeszcze chłodniejszą klamkę, której niewiele brakuje by mocniej przywrzeć do skóry, otwierasz drzwi i wcale nie jest lepiej. Tapicerka przeszywa przez pierwsze kilka sekund tyłek szpileczkami chłodu, powietrze wyrzucane z dyszy nawiewu nie różni się niczym od tego, które zastane było na zewnątrz, skórzana kierownica jest wybitnie nieprzyjemna w dotyku, a metalowe przyciski pokrywa nawet delikatna mgiełka chłodnej pary.
Póki się nie rozgrzeje, samochód w te chłodne dni nie jest Twoim przyjacielem. Jak więc tu mówić o jakiejkolwiek przyjemności z korzystania?
Patrzysz na zegarek. Według nawigacji będziesz na styk, ale jeśli cokolwiek zdarzy się w międzyczasie na drodze, to nie ma szans, żebyś się wyrobił.
Oczywiście, że się stało.
Ograniczenie do 70 jakoś dziwnie zaczyna przypominać to z numerem 11 na początku, tuż przed cyfrą 0. Przy zakręcie jeszcze się cykasz, właśnie nie zauważyłeś, że tam gdzie wyprzedzałeś było przejście dla pieszych, prawdę mówiąc trudno powiedzieć, czemu aż tak bardzo się spieszysz. I tak nie zdążysz.
Mimo wszystko jednak gdzieś tam z tyłu głowy świeci się lampka, że lepiej się zmieścić w ‘studenckiej piętnastce’, niż załapać ponad pół godziny spóźnienia. Ot, taki odruch bezwarunkowy, wtłoczony przez matczyne ‘nie wolno się spóźniać’, które pojawiło się znacznie szybciej od ‘jedź powoli’. Albo jedno, albo drugie, nie da się inaczej.
Redukcja, gaz, trójka, czwórka, znowu dwójka, silnik się poci, skrzynia haczy od zbyt szybkiego zmieniania biegów, zawieszenie dobija przy kolejnej nie zauważonej dziurze.
I tak bez przerwy. Z punktu A do punktu B. Setki, czasem tysiące kilometrów za kółkiem wciąż tego samego samochodu, tydzień w tydzień, dzień w dzień. Już czasem nawet człowiek nie patrzy, co z nim jest nie tak. Byle, by jechał. Byle, by bezpiecznie dowiózł tyłek do tego cholernego punktu B na mapie.
Patrzysz na migocące w górze gwiazdy – w tym miejscu, za miastem, którego łuna czerwieni się na horyzoncie, widać je szczególnie dobrze. Chłodne powietrze wydaje się wyjątkowo przyjemne, kiedy nie czuć w nim żadnych obcych zapachów. Tylko zapach wilgoci, trawy, lasu.
Tą wyjątkową ciszę mąci jedynie rytmiczne strzelanie kurczącego się metalu, szum opon samochodów pędzących w oddali na drodze szybkiego ruchu i szmer paloneg papierosa, który z każdym kolejnym pociągnięciem skraca się o kilka milimetrów. Oprócz tego nie ma żadnego zbędnego dźwięku, który zakłóciłby tą idealną ciszę.
Ostatni, najdłuższy buch, rzucasz papierosa na ziemię, przydeptujesz. Jeszcze raz rozglądasz się wokół, ostatni rzut oka na niebo, trudno ukryć uśmiech zadowolenia. Chociaż nie… to satysfakcja. Ze spokoju, ciszy, czasu dla siebie.
Zakładasz skórzane rękawiczki, mimowolnie ściskając rękę w pięść by lepiej je naciągnąć. Zapinasz pasy, poprawiasz je na wysokości brzucha.
Odpalasz, sprzęgło, jedynka. Obroty równomiernie mkną do czerwonego pola, po czym nie spadają niżej niż 5 tys. obrotów. Jeden zakręt, drugi, redukcja, przyspieszenie.
Dopiero teraz samochód jest czymś więcej, niż tylko narzędziem pracy, czy zwykłym środkiem lokomocji. Dopiero w takim momencie obcowanie z nim zaczyna przynosić prawdziwą przyjemność. Dopiero w momencie, kiedy nie goni czas, ani nie czekają żadne obowiązki. Ty, samochód i droga. Wtedy można się poczuć naprawdę wolnym.