A z czym to się je? Podobne pytania towarzyszyły wielu osobom, które po raz pierwszy stykały się z Suzuki Ignis – ni to miejskim, ni terenowym, samochodem z całą pewnością ciekawym. Dość cennym unikatem, który mimo że wielkiej popularności nie zdobył, w stu procentach zasługuje na uwagę. W miarę nowe uniwersalne auto za przystępną cenę? Ależ proszę!

Zatem z czym to się je? Trudno powiedzieć. Suzuki Ignis nie ma nawet czterech metrów długości – liczy sobie ledwie 377 cm, a mimo to udało mu się zachować przyzwoite proporcje. Długość poniekąd czyni go więc autem miejskim. Nieco większy niż zwykle prześwit – sugeruje terenowe aspiracje, podobnie jak opcjonalny napęd na cztery koła. Jednostki napędowe z kolei plasują Suzuki w kategorii samochodów małolitrażowych – największy, ale nieczęsto wybierany, silnik miał zaledwie 1,5 litra pojemności i 99 napędzanych benzyną koni mechanicznych. Najpopularniejszy – również benzynowy – 1,3 litra i „tylko” 93 KM. Alternatywę stanowił 69-konny diesel… z Polski, także 1,3 l. Smaku dodaje miejsce produkcji – Ignis montowany był na Węgrzech.

Ignis w Polsce

Ignis w pierwszej wersji dostępny był od 1999 roku, dopiero w 2002 zawitał do Europy. Od razu zresztą w zmodyfikowanej wersji, która lepiej odpowiadała XXI-wiecznym gustom. Odświeżono karoserię i… – przynajmniej w Polsce – zdecydowano się wyłącznie na wersje 5-drzwiowe. Do wyboru pozostał natomiast napęd – przedni (FWD) bądź dołączany 4×4 (AWD). Produkcja potrwała do 2008 roku, także wiele spośród dostępnych na rynku wtórnym egzemplarzy jest jeszcze świeżych. Czy warto się nimi zainteresować?

Jeżeli nie ma się sprecyzowanych oczekiwań, to tak. Suzuki Ignis mimo swoich niewielkich rozmiarów oferuje całkiem przyzwoitą przestrzeń wewnątrz, szczególnie na przednich siedzeniach. Fotele – skoro już o nich mowa – niechętnie wypuszczają pasażera z objęć. Trzymają odpowiednio, niemniej jednak dłuższą podróż trudno uznać za komfortową. Nie wszystkim spodoba się też pozycja – wysoko i nieco „taboretowo”. Na pochwałę zasługuje z kolei świetna widoczność na zewnątrz. I dobrze, bo w środku tak naprawdę nie ma czego oglądać. Jest przede wszystkim funkcjonalnie.

Niemiecka ergonomia w japońskim samochodzie

Suzuki Ignis – wnętrze… stonowane

Ignis nigdy nie był autem Premium, nigdy też do tej klasy nie aspirował. Dlatego jakość zastosowanych materiałów nie zachwyca, ale i nie rozczarowuje. Są takie, jakie muszą – odporne i wytrzymałe, ale powiedzieć o nich „eleganckie” to tak, jak nazwać Francję waleczną. Wewnątrz Suzuki Ignis można też doszukać się rozwiązań znanych z innych marek, przede wszystkim Opla. Ale to akurat dobrze, bo – poza osławionym włączaniem światła wewnątrz samochodu – marka ta popisywała się zwykle wzorowymi z punktu widzenia ergonomii rozwiązaniami. Odmiennie prezentuje się wyposażenie – nie sposób oprzeć się wrażeniu, że japoński koncern popadł w skrajności. Ignis może być zatem bardzo bogato wyposażony albo… wyposażony w cztery koła i kierownicę.

Rozczarowuje bagażnik – 236 litrów, czyli dokładnie tyle, ile wygospodarowano w najnowszym Seacie Ibiza FR. W obu wypadkach to zdecydowanie zbyt mało.

Niezawodność okupiona drobiazgami

Ignis prowadzi się znośnie. 170-milimetrowy prześwit pozwala swobodnie atakować co wyższe krawężniki i wystające w najmniej spodziewanych partiach drogi studzienki kanalizacyjne bez obawy o poharatanie zderzaków czy podwozia. Przednie zawieszenie oparto – standardowo – na kolumnach MacPhersona, natomiast z tyłu można było spotkać dwie konstrukcje. Po pierwsze, zawieszenie niezależne w modelach z napędem FWD. Po drugie, sztywny most w wersjach 4×4. Różnica bywa dość mocno zauważalna.

Można powiedzieć, że Suzuki Ignis jest bez mała samochodem niezawodnym. Jakiekolwiek awarie zdarzają się nadzwyczaj rzadko, a jedynymi bardziej podatnymi elementami są  łożyska kół. Właściciele skarżą się też niekiedy na nie najlepszej trwałości hamulce. Nie są to jednak problemy, które kogokolwiek powinny do zakupu zniechęcić – oczywistą sprawą jest, że każdy używany samochód z czasem będzie się psuł, a jedyną niewiadomą jest jak często i w jak dużym stopniu. O Ignisa nie ma powodu się obawiać – nieczęsto i w niedużym stopniu.

Kup, Pan, Chevroleta!

Suzuki Ignis II (2002-2008)

Pod względem cenowym Suzuki wypada bardzo korzystnie. Już za około 20 tysięcy złotych można kupić samochód pochodzący z polskiego salonu, z 2006-2007 roku i niewielkim przebiegiem. Do 25 tysięcy – w zasadzie każdy egzemplarz (tu godny Homera szereg epitetów, którymi handlarze posługują się przy zachęcaniu do kupna, igła, lalka, dmuchawiec…). Za 13-15 tysięcy dostępne są Ignisy z lat 2004-2005. Nie warto w każdym razie kupować Suzuki sprzed „liftingu” tudzież I generacji – ponieważ nigdy nie były oferowane nad Wisłą, każdy egzemplarz musiał być sprowadzony, a to wiąże się z kolejnymi niewiadomymi.

Pozostaje więc wyjaśnić jeszcze jedną rzecz – co łączy Suzuki Ignis z modelem Cruze, zupełnie współczesnym przebojem Chevroleta? W zasadzie nic. Ale japoński Ignis – w efekcie współpracy z koncernem General Motors – na niektórych rynkach sprzedawany był właśnie pod nazwą Chevrolet Cruze. W Australii zaś – jako Holden Cruze.