Nie wiem czy już wam o tym kiedyś wspominałem (wątpię, acz zdarzyć się mogło – lubię powtarzać czasem te same historyjki), ale kiedy jeszcze mieszkałem w Warszawie, kilka razy w tygodniu przechodziłem przez Plac Trzech Krzyży – pracowałem tuż obok, tam wysiadałem z autobusu i zawsze zawieszałem wzrok na witrynie butiku Burberry. Te klasyczne, beżowe trencze, zawsze obiecywałem sobie, że w końcu kiedyś tam wejdę i od ręki sobie taki kupię. Podjeżdżając tam jednym z tych genialnych samochodów, które właśnie w tym miejscu wyjątkowo często przejeżdżały z głębokim bulgotem.

Tak często, że Porsche przestało już wtedy robić na mnie wrażenie, Maserati stało się chlebem powszednim, nawet to krwistoczerwone Ferrari czy stonowany Aston jakoś tak… no nie wiem, oglądałem się za nimi, ale nie powodowały już przyspieszonego bicia serca, nie mówiąc o podejmowaniu jakichkolwiek prób zrobieni zdjęcia. Co więc muszą czuć tacy np. mieszkańcy Genewy, na której ulicach Continentali jeździ tak dużo jak Fiatów 500?

Jeden raz jednak przeszedł mnie dosłownie dreszcz, kiedy najpierw usłyszałem coś, czego nigdy do tej pory nie słyszałem.

Świdrujący uszy dźwięk, ale w taki bardziej intrygujący niż denerwujący sposób, który choć dobiegał z ulicy to trudno było znaleźć jego źródło.

Dopiero po chwili zobaczyłem niski, płaski, śnieżnobiały kształt mknący między znacznie większymi, przynajmniej przy nim, samochodami. Kształt, którego nigdy w życiu nie widziałem:

Lamborghini Gallardo LP570-4 Sqadra Corse. Nie muszę tłumaczyć czym jest to auto (jak ktoś jest bardzo ciekawy to proszę, tutaj w pełnej okazałości: klik), ale jedno jest pewne – jeszcze nigdy żaden dźwięk aż tak bardzo nie wrył mi się w mózgownicę, jeszcze żadne auto tak długo nie widniało mi przed oczami, jeszcze żadnego aż tak nie zapamiętałem.

Jak dobrze wiecie wróciłem jednak do Łodzi i tutaj już tak wielu fantastycznych samochodów nie widać, choć nie jest aż tak źle jakby się mogło wydawać. Jest w sumie wszystko to samo, tylko na trochę mniejszą skalę. Może przez to wróciło mi to instynktowne odwracanie się za wyróżniającymi się w nijakości dźwiękami zwiastującymi coś więcej niż BMW z rozwierconym tłumikiem, choć nie jest to wciąż tak częste jak kilka lat temu. Nie poszukuję ich tak bardzo wzrokiem, nie staję na chodniku by jak najdłużej móc popatrzeć na to, co już dawno zniknęło w miejskim gąszczu. Wiele samochodów seryjnych już chyba nigdy nie będzie na mnie robiło wrażenia w momencie, kiedy będę je po raz wtóry widział na własne oczy.

Zauważyłem w sobie jednak coś zupełnie innego. Jechałem sobie ostatnio obrzeżami miasta, kiedy obok mnie na światłach stanęło auto, które teoretycznie zupełnie nie powinno zwrócić niczyjej uwagi: VW Caddy 14d.

VW Caddy 14d, serio? Auto na podstawie Golfa I, zwyczajne do granic możliwości, skomplikowaniem równe cepowi, o jakimkolwiek designie nie ma co mówić – to auto już w momencie tworzenia miało za zadanie wytrzymać jak najdłużej i skończyć na szrocie.

Ale moją uwagę przykuło. To nie było to Caddy z rozwalonymi, zgniłymi progami, wgnieceniami i częściami dobieranymi nie pod kolor. Stojąc na pasie obok najpierw zauważyłem mocny, miedziano-pomarańczowy lakier będący połączeniem metallicu i perły – mienił się niesamowicie refleksami wpadającymi wręcz w purpurę. Wyglądał lepiej niż na niejednym fabrycznym samochodzie.
Dopiero po chwili dałem sobie sprawę, że to było nie tylko to – auto było tez znacznie niższe, z pewnością postawione na obniżonym, być może gwintowanym zawieszeniu. Coś tak jak to poniżej, które, notabene, też jakoś podobnie na mnie działa.

Kiedy pojawiło się zielone światło specjalnie wolniej ruszyłem, by Caddy mnie wyprzedziło i bym mógł jeszcze lepiej rzucić okiem. Miedziano-srebrne felgi BBS RS pasowały przegenialnie (rozpoznam je wszędzie, choć w sumie mógł to być jakiś bardzo podobny model), szczególnie że były dość niewielkie – raczej 14 cali, przez co auto jeszcze bardziej wyglądało jakby siedziało na glebie, do tego zupełnie czarna przestrzeń ładunkowa, do której aż prosiła się również czarna klapa skrywająca sprzęt audio. I nawet jakoś żwawo to jeździło z czego zdałem sobie sprawę bezwiednie go śledząc przez dobre 10 minut.

Tak, z zachwytu śledziłem faceta, bo tak mi się auto podobało. Do tej pory się zastanawiam czy mnie zauważył, choć może to jakoś tłumaczyć jego agresywne i opóźnione skręty w osiedlowe uliczki.

Do czego jednak w tym wszystkim zmierzam – jak głupi zachwyciłem się czymś, co choć faktycznie było pięknie zrobione, to jednak wciąż pozostawało tanim, nijakim VW Caddy na podstawie pierwszego Golfa. Auto najzwyczajniejsze ze zwyczajnych. A jednak sprawiło, że zainteresowałem się nim bardziej niż rzeszą 911-tek, Continentali, czy innych superdrogich, superszybkich i super-niewiadomojakich samochodów, których ceny minimum kilkukrotnie przewyższały to Caddy.

To trochę dziwne, prawda? Przecież to właśnie te cuda techniki powinny sprawiać, że człowiekowi robi się ciepło.

Sęk w tym, że te samochody, choć faktycznie niesamowite, są, jakie są – wyjeżdżają z salonu przygotowane ‘pod klucz’ i jedyne co musi ich właściciel to umieć się nimi posługiwać. Zazwyczaj tacy nie potrafią, ale to temat na inną pogadankę.
Ten Caddy natomiast, jak i dziesiątki innych niby zwyczajnych samochodów, które zwróciły moją uwagę, mają w sobie coś zupełnie innego – komuś chciało się, by one odzyskały życie, by znowu wyglądały świetnie, wręcz lepiej niż kiedy powstawały. Ktoś wyłożył mnóstwo czasu, potu, niekiedy pieniędzy, by stworzyć coś, co sprawi mu przyjemność i przykuje uwagę.

Kiedyś tego nie doceniałem. Teraz patrzę na te samochody i widzę w nich znacznie, znacznie więcej niż dotychczas. Te nowoczesne samochody są niesamowite, ale te tworzone gdzieś po godzinach są niepowtarzalne, jedyne w swoim rodzaju i to właśnie dlatego są tak bardzo wyjątkowe. To właśnie na nie chce się patrzeć w szczególności.