“Pierwszy raz” Ssangyonga na polskim rynku bolał. I krwawił. A potem bolał jeszcze raz. Wbrew obietnicom wymarzonej przyjemności nie było. Na wskroś azjatycka stylistyka koreańskich samochodów nie przyjęła się. Doskonale wpisywała się jednak w schemat – obok tandetnych Hyundaiów, tanich Daewoo i wykpiwanych na lewo i prawo KII stanęły dziwaczne Ssangyongi.

Ssangyong Korando III – z paszportem do Europy

Na przestrzeni ostatnich lat wiele się jednak zmieniło – Hyundai zdecydowanie poprawił jakość. Daewoo dosięgła rewolucja – jest teraz sprzedawane z ładniejszym znaczkiem. A KIA? Cóż, KIA trafiła do policji… Ssangyong natomiast długo musiał czekać na swoją kolej. Ta jednak wreszcie nadeszła – Koreańczycy powrócili na polski rynek z wiele obiecującym modelem Korando (III). W tunelu bólu zaświeciło drobne światełko przyjemności.

Nowy Ssangyong Korando – trzeciej już generacji, jakże szybko czas płynie – zaskakuje bardzo pozytywnie. Wyraźnie odcina się od SUV-ów na europejską modłę, o zdolnościach terenowych Fiata Pandy. To zresztą nie jest SUV – nawet producent określa go mianem CUV-a – “Class Utility Vehicle“. Tymczasem za sprawą sprawnego napędu na cztery koła i dużego prześwitu Korando akurat bardzo dobrze radzi sobie w terenie. I choć trudno jeszcze określić Koreańczyka mianem wzoru dla europejskich konkurentów, to można śmiało powiedzieć, że właściwościami (para)terenowymi Korando niejednego zachodniego SUV-a bije na głowę.

Europejska cenzura

Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że wszystkie dzisiejsze samochody robione są “na jedno kopyto”. Z Ssangyongiem Korando miało być inaczej – i było. Dopóty, dopóki za jego wygląd nie zabrali się europejscy cenzorzy. Widać w jego sylwetce cały szereg nawet fantazyjnych pomysłów, nietuzinkowych linii czy orientalnych smaczków, niemniej jednak całość została jakby wygładzona. Ugrzeczniona. Jedni stwierdzą, że to źle. Inni natomiast w tym właśnie upatrują się szans na europejski sukces pojazdu.

Nie wygląda źle. Na uwagę zasługuje przede wszystkim dość agresywna – jak na SUV-a CUV-a – linia nadwozia. Cały pojazd wydaje się rwać do przodu, czego wrażenie potęgowane jest przez duży “grill” zwieńczony eleganckim logo marki. Szkoda tylko, że mało kto jest w stanie je właściwie zidentyfikować. Reszcie pozostają napisy z tyłu.

Bez aplauzu

Przejrzyste wnętrze, przyjemne pomarańczowe podświetlenie. Europejska ergonomia w azjatyckim wykonaniu.

Wewnątrz również nie brakuje niespotykanych zazwyczaj rozwiązań. Wzrok przykuwa delikatne pomarańczowe podświetlenie – znakomita alternatywa do nigdy niegasnących błękitów czy jarzeniowych zieleni z innych modeli. Jakość wykonania również zasługuje na uznanie. Wszystko, co musi, trzyma się tak, jak powinno. Jedynym “reliktem koreańskości” jest sterownik tempomatu – ta chwiejąca się przy każdej okazji plastikowa dźwigienka aż prosi się o ułamanie. Ze smaczków? Odrębny od kluczyka pilot do sterowania centralnym zamkiem. Skąd – na litość – ten pomysł?!

Fotele – wystarczająco wygodne.

Wielu narzekać może na pozycję za kierownicą. Rzeczywiście – bliższa jest ona samochodom terenowym niż miejskim mydelniczkom na pokaz. Ale to nie szkodzi – regulowany w wielu płaszczyznach fotel pozwala wystarczająco dopasować ułożenie ciała, by nie ryzykować odleżyn. Podróżowanie umila dwustopniowe podgrzewanie foteli. Również z tyłu – tam, co interesujące, za sprawą przełączników w tylnych drzwiach każdy może sam decydować o temperaturze, a nie – jak w większości – cała kanapa podgrzewana jest w tym samym stopniu (i sterowana, żeby było praktyczniej, przy kierownicy). Dodatkowo Korando pozwala regulować kąt nachylenia oparć z tyłu – do wyboru siedem pozycji. Mimo to nie widać w Ssangyongu przesadnego luksusu – są, owszem, i chromy, i skóra, ale wewnątrz “człowiek nie czuje się lepszy”. Czyżby miało to być kolejne zalotne spojrzenie w kierunku segmentu I?

Na pochwałę zasługuje z kolei widoczność – jako że siedzi się wysoko i ma do dyspozycji naprawdę wielkie tafle szkła, Korando swobodnie prowadzić można przez najwęższe przesmyki bez obaw, że w którymś martwym polu zniknie… stodoła. Ssangyong modelem tym dowodzi, że potrafi być na wskroś praktyczny! Płaska zupełnie podłoga z tyłu, rozliczne schowki i wieszaczki to drobiazgi. W rzeczywistości liczy się to, jak samochód reaguje na polecenia kierowcy. Jak jeździ i na ile to kierowca jest w stanie mu zaufać. Kolejny plus dla Korando.

2,0 l, 175 KM, 4×4

Kukurydza to – co prawda – nie ryż…

Ssangyong wyznacza poniekąd nowy trend w produkcji samochodów – podczas gdy inni dwoją się i troją, każdy silnik oferując w piętnastu różnych odmianach i wersjach, Koreańczycy proponują aż… jeden. To dwulitrowa jednostka wysokoprężna o nominalnej mocy 175 koni mechanicznych, która – i tu pierwsza alternatywa – przenoszona może być tylko na przód bądź też na wszystkie cztery koła za sprawą dołączalnego napędu na tylną oś. Przy wyższych prędkościach to komputer decyduje o tym, kiedy i w jakim stopniu niezbędne jest dołączenie tyłu. Poniżej 40 km/h możliwe jest zblokowanie rozdziału mocy w stosunku 50:50.

Utarło się, że każdy producent musi mieć w gamie dwulitrowego turbodiesla wysilonego do nieprzytomności. Jeśli ma to wyglądać tak, jak w Korando, to nie jest to zła opcja. 360 Nm połączono z sześciostopniową skrzynią biegów, do której nie trzeba nawet zbyt często sięgać. Dopiero nieco większe obciążenie samochodu powoduje, że Ssangyong bardziej ospale zachowuje się poza optymalnym zakresem obrotów.

W rzeczywistości jednak radzi sobie bardzo przyzwoicie. Być może nie zawsze czuć, że ma się pod stopą aż 175 KM, które jest przecież wartością niebagatelną. Czuć natomiast, że ma się tejże mocy w zupełności wystarczająco. I o to chodzi – na wyścig liczb Ssangyong nigdy się przecież nie pisał. Zwłaszcza że masa całkowita Korando śmiało przekracza dwie tony (2260 kg w prezentowanej wersji). Wystarcza to, by do “setki” przyspieszyć w równe 10 sekund. Jak na tych rozmiarów auto – dokładnie tyle, ile trzeba. Prędkość maksymalna – ok. 180 km/h. Nieśmiało zapytać można by o więcej, ale przecież w Polsce i tak nie ma gdzie tego wykorzystać. Zresztą nie wpłynęłoby to zbyt dobrze na bezpieczeństwo – przy wyższych prędkościach silniejszy podmuch wiatru gwarantuje niezapomniany przypływ adrenaliny.

W kwestii spalania – liczyć trzeba się z “przepałem” rzędu 7-8 litrów oleju napędowego na 100 km w cyklu mieszanym. Ani to mało, ani szczególnie dużo – rzecz jak najbardziej normalna. Istnieją mniejsze samochody, które potrzebują zdecydowanie więcej paliwa.

Przez bagażnik do serca

Nowy Ssangyong Korando oferuje bardzo wiele, począwszy od miękkiego, wygodnego zawieszenia, przez bardzo udaną jednostkę napędową, po obszerny bagażnik, którego standardowe 486 litrów bardzo szybko przemienić można w nawet 1312 l. To zasługa płaskiej podłogi uzyskiwanej po złożeniu siedzeń oraz dość wysoko poprowadzonej linii tylnej części nadwozia.

Przed koreańską marką jeszcze długa droga do serc Europejczyków. Propozycje takie jak Korando III to nań kamienie milowe – samochody, które – jeśli tylko wyprodukowane byłyby z innym znaczkiem – z miejsca zdobyłyby rozliczne laury. Nie było nam łatwo pożegnać Ssangyonga – te wspólne półtora tygodnia w doprawdy zróżnicowanych warunkach pozwoliły przekonać się i zapałać sympatią do atrakcyjnego SUV-a z Korei.

Dwóch rzeczy już teraz można być pewnym – Ssangyong nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. A do tego – “drugi raz” z polskim rynkiem przestał boleć. Wielokrotne spazmy to nie są, ale ból bez przyjemności przemienił się w przyjemność (praktycznie) bez bólu.