Życie Ssangyonga na polskim rynku nie jest usłane różami. Można by powiedzieć raczej, że nie usłane tylko usrane i nie różami tylko… Mniejsza o to, zapewne wszyscy zdążyli już zrozumieć w czym rzecz. Pierwszy etap koreańskiej firmy w Polsce zakończył się spektakularnym odwrotem.

Nie zdążyliśmy zatęsknić a Ssangyong był z powrotem. Ze znacznie lepszymi samochodami, które wreszcie wyglądają tak że nie sposób nic im zarzucić. Zasługa w tym studia Giugiaro, w którym narysowany został testowany Ssangyong Korando. To wersja po przeprowadzonym nie tak dawno temu faceliftingu. Ładniejsza? Być może.

Samochód nie jest już nowością, dał się poznać i to z naprawdę dobrej strony. Tylko że i tak nie przekonał do siebie zbyt wielu klientów. Cywilne (znaczy tego, no, niedziennikarskie) Korando na polskich drogach to wciąż rzadkość. I to pomimo stosunkowo niskiej ceny, która jest jednym z większych atutów tego właśnie Ssangyonga. Za bazową wersję trzeba zapłacić 67 tysięcy złotych. Cena doskonale wyposażonego nie powinna istotnie przekroczyć 100. To pułap, od którego większość konkurentów dopiero rozpoczyna licytację.

Pod maską żadna nowość – 2,0-litrowy turbodiesel o mocy 150 koni mechanicznych połączony z 6-stopniową ręczną skrzynią biegów, w opcji z napędem na 4 koła. Silnik jest bardzo przyzwoicie ekonomiczny, a na dodatek producent nie oszczędzał na wielkości zbiornika paliwa – 76 litrów w baku pozwala zapomnieć o istnieniu stacji paliw. Bardzo dobrze, bardzo wygodnie.

Wnętrze jest klasyczne. Ergonomiczne, wypełnione nienajgorszymi materiałami, estetyczne, ale mimo wszystko dość przestarzałe, co zaznacza się przede wszystkim w konsoli środkowej. Kolorowe, dotykowe ekrany LCD? Nic z tych rzeczy. Jedynie najprostszy wyświetlacz z pomarańczowym podświetleniem. Wyposażenie – bogate, począwszy od automatycznej klimatyzacji, przez elektryczne sterowanie fotelem kierowcy, po podgrzewanie wszystkich siedzeń oraz kierownicy. Nic ująć. Dodać? Przede wszystkim nawigację GPS, ale ta wymagałaby już inwestycji w inne ekrany. „Insza inszość”, jak mówią.

Z tyłu płaska podłoga bez niepotrzebnego tunelu pośrodku. Po złożeniu siedzeń – ogromna i idealnie płaska przestrzeń, stanowiąca duży atut Ssangyonga Korando. Mimo że Korando to SUV w gruncie rzeczy niewielki, to miejsca nie powinno zabraknąć nawet dla rosłych osobników. Dodatkowy atut – regulowany kąt nachylenia oparcia tylnej kanapy.

Czym jeszcze wyróżnia się Ssangyong Korando? Dość komfortowym, ale mimo wszystko sztywnym zawieszeniem (daje się we znaki przy pokonywaniu poprzecznych nierówności), niezłym silnikiem (choć o klekocie diesla raczej nie da się tu zapomnieć) czy wygodnymi fotelami. I – wracając do soli każdego liftingu – wyglądem.

W przypadku Korando biały to bodaj najgorszy możliwy kolor. Ale producent oferuje kilka innych, prezentujących się naprawdę elegancko. Do tego wnętrze – do wyboru w czarnym, beżowym lub czerwono-bordowym odcieniu. Wszystko to czyni koreańskiego SUV-a jeszcze bardziej i estetycznym, i atrakcyjnym. Zwłaszcza przy takiej cenie.

Dlaczego Polacy wciąż obawiają się Ssangyonga. Przyczyn – przynajmniej pozornych – może być zapewne wiele. Ale nie zmienia to faktu, że koreański potentat to firma zwłaszcza w Azji ceniona bardzo wysoko. Na dodatek produkująca już samochody, które nie mają niemal nic wspólnego z „potworkami” sprzed lat. Jeśli więc przełknie się brak rzekomego prestiżu oferowanego przez Audi czy BMW, spokojnie (i z korzyścią dla portfela) można zaprzyjaźnić się z Ssangyongiem.