Pamiętacie Wasz pierwszy raz za kółkiem?

Zdenerwowanie, trzęsące się, spocone dłonie, strach, że przy byle dotknięciu gazu przydzwonicie w najbliższy słup, drzewo, albo nie daj buk kogoś przejedziecie.

To jest mimowolna reakcja, którą chyba każdy przeżywał przy zetknięciu się z czymś nowym i trochę niebezpiecznym. Powiedzmy, że jest to coś w rodzaju respektu przed nieznanym. Bo samochody takie są, nie ukrywajmy – nikt nigdy nas nie zapewni, że samochód na drodze jest bezpieczny jak klatka Faradaya w burzliwą noc. Którą w zasadzie jest, tak swoją drogą.

Oprócz tego strachu, który jak najbardziej jest naturalny, dochodzi jeszcze jedna rzecz – radość. Może nie występuje ona u każdego (są i tacy, którzy w jeździe znajdują jeno utrapienie, pomińmy ich jednak wymownym milczeniem), ale pomimo spoconych dłoni i drgających łydek w środku głowy euforia zakłóca poczucie strachu, zastępując je chęcią pokonania najpierw pierwszych metrów, potem kilometrów, a następnie pcha ku sukcesywnemu zwiększaniu prędkości i pokonywaniu zakrętów.

Strach kiedyś się kończy. Radość i respekt muszą jednak pozostać ze sobą zawsze, muszą być zupełnie nierozłączne. Radość bowiem, bez odpowiedniego respektu, kończy się w rowie z poduszką powietrzną wbitą w otwory twarzowe.

Respekt jest jednak pojęciem względnym – na początku, związany ze strachem, niemal paraliżuje. Potem, kiedy strach zostaje zminimalizowany jedynie do sytuacji podbramkowych (a i wtedy powinien być stłumiony), ustępuje pola respektowi, który sprawia, że niektóre manewry uznajemy za zbyt ryzykowne, zdając sobie sprawę, że nie warto przehandlować swojego zdrowia za parę dodatkowych metrów.

Potem jednak i respekt ustępuje pola. Jego granica niebezpiecznie przesuwa się w stronę brawury, która nierozłącznie jest związana z radością z jazdy. Kiedy bowiem jazda daje nam frajdę tym łatwiej podejmujemy decyzje oderwane od rzeczywistości, niewspółmierne do osiąganych korzyści.

A przychodzi nam to tym łatwiej, im lepiej znamy swoje auto. I tylko wtedy tą granicę można przesunąć naprawdę daleko, nie tracąc przy tym rozsądku.

Pamiętacie pierwsze minuty za kółkiem jakiegokolwiek nowego samochodu? Jest to przecież całkiem podobne do pierwszych minut za kółkiem w ogóle. Też pojawia się stres, niepewność, totalny brak czucia. Inaczej chodzi sprzęgło, inna jest jego sprężystość i głębokość. Pedał gazu może być trochę bardziej oporny. Skoki skrzyni biegów mają inną długość, twardość, inaczej wpływają na reakcje silnika, który czasem ciągnie od dołu, a w innych wypadkach trzeba go kręcić mocno powyżej połowy dostępnych obrotów.
Oprócz kwestii typowo mechanicznych liczą się przecież również pozycja za kierownicą, wygoda foteli, ergonomia kokpitu, oświetlenie, elektronika, to wszystko co bombarduje nas zewsząd informacjami i wpływa na nasze samopoczucie wewnątrz samochodu.

Mimo przejechanych tysięcy kilometrów te pierwsze kilometry są najgorsze w każdym nowym samochodzie, którym się człowiek porusza. Bo po prostu nie zna tego czym jedzie i już sam ten fakt powinien powodować, że granica ryzyka wraca bardzo mocno do momentu, gdzie styka się ze strachem. Niemal zupełnie tak, jak przy pierwszym razie na fotelu pasażera.

Każde nowe auto to nowy obiekt do nauki, którym nie da się od początku pojechać na maksimum swoich, i tego samochodu, możliwości.

Każde auto, które testuję – czy był to ociężały do bólu SpaceStar, czy niewiarygodnie szybkie S60R po niemałym dłubaniu (Janek, dzięki jeszcze raz!) – działa na mnie w ten sam sposób. Zaczynam od totalnego respektu, powolnej jazdy, wyczuwania. Dopiero wraz z ilością przejechanych kilometrów przesuwam granicę moich możliwości względem samochodu tak daleko, jak jestem w stanie to auto wyczuć. Ani odrobinę dalej. Dla własnego i przede wszystkim innych bezpieczeństwa.

Nigdy jednak nie udaje się wycisnąć z tych samochodów maksimum możliwości, mimo tego, że sprawdzam je na mojej prywatnej trasie testowej, sprawdzam je na różne sposoby, a to wszystko z bardzo prozaicznego powodu – nie zna ich wystarczająco.

Dlatego prawdziwą radość z jazdy zyskuję dopiero wtedy, kiedy siadam za kierownicą własnego samochodu. Samochodu, którym przejechałem tysiące kilometrów, o którym wiem jak się zachowa na długim wirażu i ciasnym zakręcie. Wiem kiedy dobiję zawieszenie i kiedy nie powinienem hamować, by za bardzo nie przerzucić środka ciężkości. Wyłączając radio wiem kiedy zmienić bieg nie patrząc na obrotomierz, bo jestem po dźwięku w stanie wyczuć, kiedy maksymalna moc już nie będzie dostępna. To są szczegóły, które sprowadzają się do jednej, bardzo ważnej rzeczy dla każdego kierowcy – znajomości swojego samochodu.

Samochód dla kierowcy ma być przedłużeniem ciała. Koła przedłużeniem nóg, kierownica przedłużeniem dłoni, droga przed samochodem przedłużenie oczu. Mózg pozostaje na swoim miejscu. Trzeba zrozumieć (tak, do tego są właśnie dane techniczne) czemu auto przy niskich obrotach zachowuje się inaczej niż przy wysokich, czemu na skręty reaguje w taki, a nie inny sposób, czemu droga hamowania nie zawsze jest taka sama, albo czemu rozkład mas ma znaczenie. Samochód to skomplikowana konstrukcja, ale im lepiej potrafimy ją zrozumieć i im lepiej ją czujemy tym łatwiej będzie nam się reagowało na wydarzenia na drodze.

Są nawet tacy, którzy, szczególnie w starszych prostych modelach, są w stanie stwierdzić która dokładnie część nawala w którym momencie jazdy, usłyszeć, gdzie w silniku coś nie gra podczas wkręcania go na obroty. Tak jak to mówił mi kiedyś Tommy:

„dopiero kiedy rozebrałem swoją E36 i jeszcze raz złożyłem zrozumiałem, co podczas jazdy mi gdzieś nie pasuje”.

I choć jest to przykład trochę ekstremalny, bo przecie nie każdy musi umieć od razu znać swoje auto co do śrubki to jednak – im więcej o nim wiemy, tym pewniej z autem będziemy się czuli.

Samochód i kierowca musi być duetem idealnym. Tylko wtedy uda się przesunąć granicę rozsądku tam, gdzie respekt do samochodu jest niemal równy ze szczęściem z jego prowadzenia. A o to przecież w tym chodzi, prawda?