Każdy ma jakieś takie miejsce gdzie składuje wszystko, co wpadnie mu w ręce. Na przykład sypialnia – zazwyczaj jest w niej takie krzesło lub fotel, na którym niby powinno się siedzieć, ale nikt nigdy tego nie robił, bo zawsze na nim leży fura ubrań, które jeszcze może uda się założyć. Wierutne kłamstwo, tak naprawdę już dawno powinny były znaleźć się w koszu na brudy.

W mieszkaniu, gdzie teraz rezyduję, mam też taką specjalną szufladę w jednej z komód, o której wiem, że jak gdzieś czegoś nie ma, to w 99% to coś znajduje się właśnie tam. To pewnie sprawka Ady, bo dziewczyna ma trochę zapędy w stronę idealnego porządku. Wg. mojego mniemania wszystko powinno być na wierzchu, bo wtedy łatwiej wszystko znaleźć. Ot, taka mała kość niezgody.

No i szczęśliwi Ci, którzy mają dom z garażem. Odkąd pamiętam rodzice zawsze wrzucali do garażu i komórki rzeczy, które „mogą kiedyś się przydać”. Oczywiście gros z nich leżałoby tam od lat 90-tych aż do dzisiaj gdyby nie to, że czasem trzeba ogarnąć tam jakieś porządki, kiedy auto się już nie mieści ani na długość, ani na szerokość. To jest taki punkt graniczny kiedy wiadomo już, że nie da się tej wielce pochłaniającej czas czynności odłożyć w czasie i trzeba zarezerwować weekend na wdychanie kurzu z rzeczy, które leżą nietknięte od miesięcy.

A jeszcze lepiej, jak są to rzeczy, które były nietknięte od kilkunastu lat, bo jakimś cudem w którymś kącie się zawieruszyły i leżały tam zachibernowane niczym Han Solo.

Ostatnio wśród książek, w trakcie takiego generalnego właśnie sprzątania, mama natknęła się na przepustkę z 1944r z pieczęcią Trzeciej Rzeszy, którą (dobrze, że sobie przypomniałem) trzeba czym prędzej zanieść do naszego lokalnego muzeum, bo może to być całkiem ciekawe znalezisko. Zresztą jakieś radzieckie też się znalazły, już powojenne.

Znaleźliśmy też multum starych książek, notatek i rysunków nieznanego pochodzenia, które w większości postanowiłem zachować ze względów… w sumie nie wiem jakich. Jakoś mam sentyment do starych rzeczy, które przetrwały, a kto wie – może kiedyś okażą się bezcenne? Coś takiego tam mogło być.

I gdzieś między kilkoma parami nart, oponami, zepsutym Karcherem, rakietkami do badmintona i płytkami ceramicznymi z przełomu wieków zawieruszyła się stara, przetarta, czarno-żółta torebka. Nic specjalnego, kiedyś mieliśmy w domu takich mnóstwo bo Babcia pracowała w łódzkim Centralu. Skoro jednak coś było w nią spakowane, to musiało być stare, od dawna nie ruszane.

Zakurzone tak, że dłonie domywałem 2 razy, w środku sieć pajęczyn, nieżywych much i pająków o chudych odnóżach.

A w środku coś, czego nie miałem nawet prawa pamiętać. Z tego, co mi Ojciec powiedział mogą mieć ponad 40 lat, a on niemal zapomniał o ich istnieniu. Część z nich wciąż w oryginalnych, tekturowych pudełkach, które rozpadały się przy byle dotknięciu, więc trzeba było je już zupełnie odpakować.

One same jednak okazały się być w stanie takim, w jakim były te ponad 40 lat temu – bez pęknięć, bez ułamanych lub brakujących części, bez jakichkolwiek przebarwień, stan dokładnie taki jak wtedy, kiedy pojawiły się na półkach w głębokim PRLu. Wtedy musiał to być nie lada rarytas, a teraz podejrzewam, że mogą mieć niemałą wartość kolekcjonerską.

6 modelików z Czechosłowacji – 3 x Praga Charon 1907, Tatra i 2 x Laurin & Klement. Każdy w stanie idealnym. I nawet jak na dzisiejsze standardy, mimo plastiku który wydaje się, jakby zaraz miał ugiąć się pod naciskiem palców, są wykonane z naprawdę niemałą pieczołowitością.

Wszystkie szczegóły typu złocone korbki, ornamentyka, grille, rączki czy wajchy do biegów zostały zachowane i co więcej – w wielu miejscach są nawet ruchome!
Tak samo wnętrza, które nie tylko posiadają kanapy, ale są one nawet wytłaczane tak, jakby miały teksturę materiału/pikowania. Serio, jak na lata 70-te jest to naprawdę bardzo dobre i aż dziw bierze, że w tak dobrej formie wytrzymały aż po dziś dzień.

Popatrzcie na przykład na tą Tatrę – czy nie jest niesamowita? Gdybym taką teraz na półce zobaczył to z miejsca bym kupił.

Albo ten Laurin & Klement. W dodatku w beżowym, bardziej budyniowym kolorze. coś fantastycznego.

A to przecież jeszcze nie wszystko – odnalazłem też 2 pudełka Matchboxów, którymi wcześniej bawił się mój Ojciec, a potem bawiłem się nimi ja. Ale nie takie modeliki jak teraz, plastikowe, chińskie. Prawdziwe, brytyjskiej produkcji z metalowymi podwoziami, otwieranymi drzwiami i idealnie odwzorowanymi nadwoziami. Aż się troszkę łezka w oku kręci.

Trzeba będzie się za nie porządnie zabrać bo aż szkoda, by kolejne lata przeleżały w garażu.