Czwartek, koło godziny 15. Jak zwykle zawalony robotą, ale widmo końca pracy nastraja całkiem pozytywnie, więc trzeba było tylko dopisać do końca parę maili, spakować manatki i do domu. Sounds like a good plan. A tu raptem telefon zaczyna podskakiwać nerwowo na biurku wygrywając melodyjkę a’la stary telefon. Zabluźniłem pod nosem bo telefon od klienta to ostatnia rzecz której potrzebowałem przed wyjściem z pracy, ale chcąc – nie chcąc odebrałem:
– Halo?
– Cześć Bartek, tu Damian z Castrola, masz chwilkę?
Miałem. Poza tym moje nastawienie się zmieniło w sekundzie wiedząc, że jednak chodzi o blog. No i Castrol, więc pewnie chodziło o coś ciekawego.
– No co tam?
– Słuchaj, mam wejściówki VIP-owskie na Inter Cars Motor Show 2014, chciałbyś może? Będą różni kierowcy, dużo fajnych samochodów, darmowe jedzenie i hostessy. Piszesz się? W sobotę od rana do późnego wieczora.
Szybka analiza planów – zarwane 2 noce nad magisterką by wyodrębnić jeden dzień wolny można zrealizować. Inne plany jakoś szło przesunąć, więc niemalże bez wahania przyjąłem propozycję.
Na nic niesamowitego się jednak nie nastawiałem. Imprezy motoryzacyjne w Polsce są ciągle w powijakach, o czym świadczy przykład Poznań Motor Show, który mimo tego, że się rozwija wciąż ma wiele do nadrobienia względem nawet mniejszych zachodnich wystaw samochodowych (relacja z tegorocznego PMS tutaj). Inter Cars Motor Show 2014 też więc nie wzbudzało we mnie specjalnych emocji tym bardziej, że o tegorocznej edycji wiele nie wiedziałem oprócz tego, że jest. A i tak dowiedziałem się o tym dość późno, za późno, by wierzyć w dobrą organizację, oprawę i marketing tej imprezy. Ale odwiedzić warto zawsze, nawet po to, by wiedzieć, że nie warto w przyszłości przyjeżdżać.
Pojawiłem się o 9.00 po niemałych problemach z nawigacją, która i owszem – wyprowadziła mnie na lotnisko – ale nie z tej strony i to na lotnisko szkoleniowe. Więc wcześniej kluczyłem wokół dobre 30 minut by znaleźć się z odpowiedniej strony lotniska, ale kiedy tam dotarłem odniosłem pierwszy efekt ‚wow’. Duży parking, kilka wejść, duże miasteczko festiwalowe, rosnący korek i ludzie napierający coraz większą liczbą na kasy biletowe – od tego momentu byłem już pewien, że nie trafiłem na lokalny festiwal truskawki w Pszczynie Dolnej.
Szybki telefon do Damiana, zgarnięcie wejściówek i oto byłem już w środku – uzbrojony w plakietki umożliwiające mi wejście wszędzie tam, gdzie 99% odwiedzających nie mogło mieć wstępu.
Zacząłem od standu Castrola, bo przecież wypada pokazać się tam, gdzie Cię zapraszają. Strefa biznesowa, a jakże. Jurek Dudek sponsorowany przez tęże firmę, a jakże. Shake hands, powitanie i krótka pogawędka z byłym bramkarzem reprezentacji oraz pamiątkowe zdjęcie, a jakże. Tylko hostessa (miła bardzo, nie powiem. I miała – jak wszystkie inne Castrola – znaczek firmy na dekolcie. Przyciągało) wtryniła mi się w kadr, ale może to i lepiej.
Kawa wypita, ruszyliśmy dalej. Kolejny na przystanku był Park Maszyn, czyli miejsce najbardziej pożądane przez odwiedzających i najbardziej dla nich niedostępne. Oczywiście – mogli sobie popatrzeć, jak najbardziej. Ale tylko zza barierek, bo to co w parku stało było zbyt cenne, by tysiące ludzi dotykało to i macało.
Bo widzicie, to w zasadzie był backstage. Tutaj przygotowywano wszystkie samochody do występów i zawodów, tutaj przewijali się mechanicy i kierowcy, którzy odpoczywali, dostrajali swoje samochody lub dogadywali się między sobą co i jak zrobić.
A w środku tego wszystkiego byłem ja. Przez 10 godzin. Wśród najlepszych wyczynowych wozów w Polsce i kierowców, których znałem głównie z relacji telewizyjnych i gazet motoryzacyjnych. Robiło wrażenie, nie powiem.
Z pewnością widzieliście na przykład Corvettę Stingray zrobioną przez VTG, prawda? Ta przygotowana pod 1/4 mili, najszybsza w Europie. No to macie ją bardziej z bliska, z każdej strony, nawet z od strony otwartego silnika i ascetycznego wnętrza.
Do tego, tuż obok, stało Camaro SS także przerobione do wyścigów na 1/4 mili. Trochę słabsze, z napędem na tył, ale obłędnie piękne, bo zachowane niemal zupełnie w starej budzie. Zakochałem się.
A takie auto jak Ultima GT znacie? Podobno pobiło rekord Guinnessa w starcie i dohamowaniu 0 – 100km/h – 0. Fajne to. Takie kompaktowe, pomarańczowe i cholernie mocne.
No i driftowozy. Wyglądają czasem jak zdezelowane gnioty ryjące beton, ale to co robią na torze… o tym za chwilę. Póki co podziwiajcie.
Jeśli chodzi o samochody europejskie to oczywiście występowały tylko i wyłącznie BMW. Nic więcej.
dość dziwne, np. o skośnych, zielonych oczach.
A i tak mało który z nich miał seryjny silnik BMW. Te od Lexusa lub Nissana były na porządku dziennym, były także od Toyoty. Z tego co się dowiedziałem wynikało to z dużej trwałości podstawowych podzespołów, których się nie wymienia i wysokoobrotowy charakter, którego rzędówki BMW nie mają w standardzie i którego nie wytrzymują na dłuższą metę nawet po mocnych przeróbkach.
Nie, przepraszam, jeden Mercedes się przewinął i był to jeden z najładniej przygotowanych i najbardziej widowiskowo jeżdżących driftowozów na całych zawodach. Fenomenalna robota jeżdżąca jak marzenie i robiąca w konia na torze wiele innych, niby bardziej do driftu pasujących samochodów.
Ale i tak, obok BMW, najpopularniejsze były samochody japońskie, co nie powinno nikogo dziwić – stamtąd w końcu drifting pochodzi. Skyline, S15 i S15, 240SX, 350Z – Nissan rządził. Ale była też bardzo fajna Supra, Mazda RX8, generalnie przekrój japońskiej, tylnonapędowej motoryzacji.
Ten Skyline powyżej jest zresztą wart uwagi, ponieważ należy do Bartka Ostałowskiego. Na bank wiecie kto to, ten drifter, który nie mając rąk kieruje swoje auto stopą. Widziałem co robi i serio, wielki, wieki szacunek dla tego człowieka. Pogadałem z nim chwilkę i poraża wręcz nie tylko otwartością, ale także podejściem do tego co robi. Po nim widać, że nie ma czegoś takiego jak bariery.
Wracając do tematu – ciekawi jak wyglądały niektóre z nich na torze? No to proszę bardzo:
Chciało się na to wszystko patrzeć, bo chłopaki robili niesamowite show. Ilość dymu, pisku spod opon i jazdy na granicy sprawiały, że nie mogłem oderwać oczu. No chyba że…
A oprócz tego wszystkiego można było przyjrzeć się wielu innym maszynom. Np. driftujące ciężarówki – idiotyczny pomysł, ale faktycznie to działało i wyglądało całkiem widowiskowo w czarnym dymie silnika i białym z opon.
Albo wyścigowa ciężarówka trzykrotnego mistrza europy Jochena Hahna, z którym notabene miałem przyjemność zrobić kilka pokazowych kółek po torze. Nie wyobrażacie sobie jak taka maszyna chodzi. Nie ma to nic wspólnego z normalną ciężarówką, trzyma się drogi i przyspiesza jak normalny samochód wyścigowy tylko… jest znacznie większe i siedzi się znacznie wyżej. Więc tym bardziej wrażenia z jazdy były niesamowite, tylko kolano sobie obiłem bo miejsca dla pasażera było dość mało.
Zapomniałbym jeszcze, że pojawili się także kierowcy rajdowi, Kuzaj i Kościuszko. Szczególnie ten drugi swoim Peugeotem 208 robił bardzo fajne rzeczy na torze z łatwością, której bym się chyba nie spodziewał. Ja rozumiem, że panowanie nad kierownicą to dla niego banał, ale jak to wyglądało!
Gdyby jednak był tam sam drift i samochody to szybko by się wszystko znudziło. Dla fanów jednośladów były więc także pokazy stuntu motocyklowego (tutaj na rozgrzewce. Cóż, backstage…)
Oraz freeride, czy jak to się tam nazywa. Nie jarało mnie to nigdy, więc rzuciłem tylko okiem co się działo bez większego zainteresowania.
Część dzienną zakończyło natomiast bicie rekordu Guinnessa w ilości samochodów jednocześnie palących gumę (udało się, żeby nie było). Stewardzi latali w maskach by wszystko przygotować, na torze pojawiło się blisko 100 samochodów, każdy z nich posiadał ponad 400KM z tego co zdążyłem zauważyć.
Były to nie tylko samochody wyczynowe, ale także seryjne z tym, że trudno tu mówić o samochodach zwyczajnych, chyba że dla kogoś Dodge Challeneger taki właśnie jest. Mnie się mega podoba, chyba najbardziej ze wszystkich nowoczesnych muscle carów.
Samo bicie rekordu jednak było średnio ciekawe, bo już po kilku sekundach od startu zrobiło się bardzo siwo i jeszcze bardziej śmierdząco. Aż dziw, że po wszystkim chłopaki upalali sobie ot tak, dla zabawy. Ja zasłaniałem twarz rękawem.
Pomijając to wszystko co przedstawiłem wyżej, na Inter Cars Motor Show były również targi motoryzacyjne. Próżno było na nich szukać samochodów, ale jeśli ktoś szukał części, narzędzi, ciężarówek lub sprzętu do wyposażenia garażu lub warsztatu to z pewnością mógł coś ciekawego znaleźć. Targi zajmowały 4 namioty, wystawców było spokojnie ponad 100, widać, że cieszyło się to niemałą popularnością. Poza tym znaczna większość firm oferowała na swoich standach różne gratisy, co tylko zwiększało zainteresowanie tłumu. Marketingowo super, ale na ile to się komukolwiek przełożyły na faktyczne zainteresowanie marką trudno powiedzieć.
Tyle, jeśli chodzi o część dzienną, która trwała do godziny 17.00. Potem była przerwa, spokój, czas na jedzenie (bo już z głodu ledwo co wytrzymywałem) i od 20.00 kolejna dawka motoryzacyjnej zabawy.
Zdjęć z tej części nie mam i to z premedytacją, byście sami na wieczorny pokaz w przyszłym roku pojechali. Nigdy nie byłem na tak bardzo klimatycznej imprezie. W sumie, to całe Inter Cars Motor Show powinno odbywać się w nocy. Muzyka typu D’n’B, R’n’B lub Rap, zmodernizowane samochody, mega seksowne hostessy i inne dziewczyny przewijające się po parku maszyn – przypomina Wam to coś? Dla mnie to był świat prosto z NFS Underground, świat, którego częścią zawsze chciałem być, a przynajmniej którego zawsze chciałem chociaż trochę zasmakować.
Smakuje. I to genialnie. Nocny pokaz wśród laserów był niesamowity, podświetlone driftowozy śmigające w ciemności robiły niewiarygodne wrażenie. Nie mogę powiedzieć nic innego niż wielkie ‚WOW’. Postuluję, by ta impreza stała się imprezą nocną i na stałe wpisała się w polski motoryzacyjny kalendarz. W przyszłym roku chcę tak samo.