Długo się zastanawiałem, czy warto ten temat poruszać, ponieważ niespecjalnie lubię się wypowiadać na temat stróżów prawa i sposobu ich pracy. U nas niestety nagonka na Policję jest niemała i trudno powiedzieć, czy ludzie bardziej się czują bezpiecznie w ich obecności, czy bardziej się boją, że dostaną mandat ‘za nic’. Pomijam oczywiście kwestię mandatów za wykroczenia drogowe – w tym wypadku w 99% procentach to Oni mają rację i nie ma co się kłócić. Co do reszty niestety bywa różnie , ale ja wciąż żywię nadzieję, że po prostu wykonują swoją pracę, tylko czasem metody i cele ich działań są nie do końca takie, jakich byśmy od nich oczekiwali. Na szczęście jednak w tym tekście to nie o nich chodzi.

Inaczej sprawa ma się ze Strażą Miejską, bo jak powszechnie wiadomo ich obecność raczej zawęża się do spisywania ludzi pijących w miejscu publicznym (kiedy to prawo się w końcu zmieni?) i do mandatów z fotoradarów oraz parkomatów miejskich. Z tego co wiem niebawem ma się to zmienić i SM ma zniknąć z ulic polskich miast, ale na dzień dzisiejszy taką właśnie mamy sytuację i trzeba przyznać – kasę mają z tego raczej niemałą, nawet biorąc pod uwagę, że dzielą się nią z miastem w którym funkcjonują. Istny samograj do zarabiania dla obu instytucji, normalnie żyć nie umierać.

Ale do tego układu też można się przyzwyczaić. Wystarczy się pilnować, płacić grosze za postój, jeździć jak trzeba i wszystko będzie cacy. Oczywiście do momentu, kiedy miasto wraz ze Strażą Miejską postanowią zrobić mieszkańców w konia i jedną decyzją zebrać parę tysięcy złotych korzystając z ich nieświadomości. Tak przynajmniej zrobiono w Łodzi, a ja doszedłem do wniosku, że całą sprawę trzeba w końcu nagłośnić.

Jak straż miejska nabija kasę

Sytuacja miała miejsce około 2 miesiące temu, w centrum miasta, dokładnie obok miejsca, w którym aktualnie mieszkam. Wiadomo jak to jest w dużych miastach – są strefy parkowania, parkomaty stoją gęściej niż drzewa, nie ma szans, żeby od płacenia się wywinąć. Prawo, z tego co mi wiadomo, jest jednak takie, że płatne są postoje tylko po tej stronie ulicy, na której stoi parkomat. Jeśli więc po drugiej stronie nie ma parkomatu, a są miejsca do parkowania, to po tej stronie wolnej od parkomatów się nie płaci. Logiczna sprawa. I tak właśnie było na ulicy Czerwonej, o której tu mowa – tam, gdzie były parkomaty, miejsca jest bardzo mało, chodnik jest wąski, więc ludzie niespecjalnie chcieli tam stawiać swoje samochody w obawie przed stłuczką. Ja też tak robiłem.

Z drugiej strony natomiast, tam gdzie parkomatów nie ma, jest stare torowisko, dawno już nie używane, ale za to z mnóstwem miejsca.

Trudno się więc dziwić, że wszyscy, od dobrych kilku lat, stawali tam, gdzie auta były bezpieczniejsze, a postoje wolne od opłat. Dla mieszkańców okolicznych kamienic, w tym mojej, gdzie na podwórkach zawsze brakuje miejsc na samochody, była to sytuacja wręcz idealna. Wystarczyło wyjść z bramy, wejść do samochodu i już.

Możecie więc wyobrazić sobie moje zdziwienie, kiedy podjeżdżając rano w środku tygodnia pod kamienicę (akurat tej nocy na szczęście nie byłem w mieszkaniu) zobaczyłem… no, grubo ponad 20 samochodów uzbrojonych w blokady kół. Oczywiście wszystkie stały po stronie, gdzie parkomatu uświadczyć się nie dało. Wokół samochodów stali wzburzeni właściciele, a straż miejska, po kolei, każdemu wręczała mandaty opiewające na sumę 100zł. Każdemu, bez wyjątku, co było o tyle dziwne, że dzień wcześniej, jak i przez wiele miesięcy wstecz, nikt mandatu za parkowanie w tym miejscu nie dostał. A teraz wyboru nie było, mandat trzeba było przyjąć, by pozbyć się blokady z koła. Z tego co zaobserwowałem, tego dnia strażnicy miejscy mogli założyć 60 blokad.

Co więc się stało?

Otóż w nocy dnia poprzedzającego całe zdarzenie na początku ulic, przy samym skrzyżowaniu, pojawił się taki oto znak:

Nie, nie ten, ten jest akurat w miejscu, kiedy na te znaki zaczynasz zwracać uwagę. Ważniejszy jest ten trochę wcześniej:

Ustawiony ta, że tuż po skręcie od razu go mijasz i nie zdążysz nawet na niego zwrócić uwagi, a ten już jest dawno za tobą. Cwane.
Ale w sumie pal licho umiejscowienie znaku. Co w tym wszystkim jest najlepsze, pojawił się on w nocy poprzedzającej kawalkadę blokad i mandatów. Ot tak, bez ostrzeżenia i zawiadomienia. Nie było informacji na słupach, ani w budynkach mieszkalnych, nigdzie. Znak się pojawił i sprawił, że dnia następnego kasa zaczęła do budżetu płynąć strumieniem, ponieważ nieuświadomieni ludzie, przyzwyczajeni do parkowania w tym miejscu, zostawiali swoje samochody jak gdyby nigdy nic. A straż miejska, co jakiś czas, przejeżdżała i wręczała kolejne mandaty. Rzeź kierowców zaplanowana perfekcyjnie.

Powiedzcie mi, czy to nie jest paranoja? Skoro w miejscu parkomatów nikt nie stawał to zrobiono tak, by w innym miejscu też się stawać nie dało i by przy okazji spłynęły dodatkowe pieniądze. Zamiast zrobić parking, a jest tam miejsca całkiem dużo, postanowiono cichaczem postawić znak. Bo tak jest łatwiej i taniej.
A teraz ludzie nie mają gdzie stawać – ja np. zostawiam auto dobre 100m dalej. Niby nic, ale czasem wkurza. A znak jak stoi, tak stał i nic się nie zmienia. W miejscu, gdzie są parkomaty też nikt nie staje z tego samego powodu co wcześniej – jest tak wąsko, że strach zostawiać auto. Nie zmieniło się nic, oprócz rosnącego niezadowolenia.

Miejcie się więc na baczności, bo kto wie, czy u Was niebawem nie będzie podobnie, w końcu okazał się to świetny sposób na zarobek. Aż strach się bać, co wymyślą w następnym kroku – sami będą samochody transportować na zakazy?