Kiedyś, w zamierzchłych jeszcze czasach, kiedy benzyna była jedynym słusznym paliwem, diesel był dla emerytów, a na słowo ‘samochód elektryczny’ każdy wyrzucał z siebie zdławione ‘what the fuck’, istniały samochody z enigmatycznym przyrostkiem GTE w nazwie. Pochodziły one zazwyczaj z tej samej rodziny, co samochody oznaczone podobnymi skrótami typu GTI, GTS, GTO itp. Zawsze jednak chodziło zaznaczenie przynależności do samochodów typu Gran Turismo – stąd właśnie litery ‘GT’ w nazwach. Niezależnie jednak od ostatniej litery, jedno było pewne: GTE kojarzyło się każdemu z dużą mocą, z osiągami, z niepowtarzalnością i wyjątkowością. Trudno się dziwić takim konotacjom, bo przedstawicielem modeli z rodziny GTE jest na przykład takie oto Lamborghini Espada 400 GTE:
Trochę wcześniej, bo jakieś 10 lat przed Lamborghini, powstało także Ferrari 250 o takiej samej końcówce nazwy. Jak się nietrudno domyślić, aktualnie jest to samochód, który na rynku wtórnym osiąga ceny niemalże absurdalne, a w momencie produkcji był jednym z najbardziej pożądanych samochodów. I także, tak jak ten powyżej, był ucieleśnieniem wizji samochodów typu Gran Turismo.
W podobnym okresie, za oceanem, na fali popularności muscle carów, pojawił się także Mercury Cougar GTE. Nie był to może model, który stał za powstaniem legendy tego typu samochodów, bo w tej kategorii prym wiodą kultowe Challenger, Charger lub Camaro i to one jako pierwsze przychodzą na myśl. Mimo wszystko jednak było to sportowe coupe o całkiem przyzwoitych osiągach, wyposażone w ogromne silniki (nawet o pojemności 7.0L, tzw. Big Block. Absurd) i, co zawsze mnie dziwiło, dość kanapowe zawieszenie. Ot, taka amerykańska wizja klasy GT.
Wiecie więc już, o co z tym GTE chodziło. Wygoda, szybka jazda, swoisty rodzaj prestiżu – to wszystko musiały mieć w sobie samochody, które na tylnej klapie miały taki właśnie chromowany napis. Nie trzeba było pytać, zastanawiać się czemu w ogóle coś takiego zbudowano, czy to rzeczywiście tak jest jak mówią i, co najważniejsze, skąd do cholery wzięła się ta litera E na końcu. Ja nie wiem, nie dokopałem się do tej informacji, ale nawet średnio mnie to interesuje, bo wystarczy na te auta popatrzeć i wszystko jest już jasne.
To ma być GTE, serio?
A z czym teraz się kojarzy litera ‘E’ używana w produktach? No tak, że elektryka, że Eco, że pronaturalnie i czysto, że nie szkodzi i inne tego typu bzdety. Z takiego też najwyraźniej założenia wyszedł Volkswagen prezentując swojego kolejnego hot hatcha na bazie Golfa.
Tak. To właśnie zrobił Volkswagen. Nazwał swoją nową, hybrydową popierdółkę mianem GTE. To się dopiero nazywa deprecjonowanie historycznej nazwy.
Pal licho, że z tego Golfa jest gówno, a nie Gran Turismo. GTI też nim nie jest, GTD tym bardziej nie. Ale to nawet nie jest hot hatch, to auto nawet nie próbuje być usportowione. Usportowiona to się stara być Honda CRZ, z jakim skutkiem każdy wie. Ale stara się, przynajmniej przepiękną budą to nadrabia. A Golf GTE? Toż to najzwyklejsza w świecie hybryda, normalne auto z trochę mocniejszym motorem. Że co, że ma 204KM? To sobie porównajmy to z GTI:
- Moc: GTE – 204KM vs GTI – 210KM
- Przyspieszenie: GTE – 7.6s vs GTI – 6.5s
- Prędkość maksymalna: GTE – 210 km/h vs GTI – 245 km/h
Nie chcę tych danych nawet porównywać z Golfem R, bo dopiero wtedy by był wstyd. Golf GTE nie jest hot hatchem. Nie jest nawet usportowiony. Normalny Golf 1.4TSI ma niemal identyczne parametry. To jest hybryda, nic więcej.
Panowie w siedzibie Volkswagena mocno się więc zagalopowali i wygląda na to, że nie tyko niszczą nazwę GTE (o której już wiecie, z czym powinna się kojarzyć), ale także niszczą swoje własne podwórko, próbując zrobić kilka różnych wersji GTI. A wiadomo, że GTI może być tylko jedno. I z pewnością nie może to być hybryda.
Dobrze, że jest jeszcze Lotus Evora GTE, przynajmniej on trzyma jeszcze poziom.