Dobra, z tym ‘nowa 500-ka’ w tytule to ja chyba trochę przesadziłem. Choć, jak często ostatnio bywa z hucznie zapowiadanymi premierami, z tego co zauważyłem, zapowiadało się naprawdę z niemałym przytupem. Podsumujmy: aktualny Fiat 500 pojawił się dokładnie 50 lat po premierze swojego protoplasty, czyli w 2007r. Data idealna. Mimo wszystko jest to już jednak 8 lat obecności na rynku, więc w tym czasie pojawiały się jakieś niewielkie liftingi, które bardziej dodawały charakteru poszczególnym wersjom niż wprowadzały jakiekolwiek większe zmiany.
Aż 8 lat na rynku, który od tamtego czasu znacznie urósł i który przeżył już kilka nowych generacji różnych modeli. A 500-ka wciąż jest taka, jak była – mała, piękna, ale także oparta na przestarzałej już konstrukcji. Wszystko więc wskazywałoby, że tak mocno akcentowana w mediach premiera rzekomej nowej 500-ki powinna przynieść zupełnie nowy model. To by było logiczne biorąc pod uwagę, ile już w gamie samej 500-ki jest świeżych modeli.
No i dupa przez wielkie D. Piękne słówka jak zwykle były piękne i puste, bo krył się za nimi nic więcej jak kolejny lifting. To znaczy nie zrozumcie mnie źle – nowa 500-ka to wciąż piękne, małe, urocze autko. Tutaj nic się nie zmieniło i w sumie bardzo dobrze, że wciąż taka jest w momencie, kiedy każde inne auto w segmencie tyje i przestaje się mieścić na wąskich, włoskich uliczkach. To jest zdecydowanie ok, charakter został zachowany.
Co więcej! 500-ka dostała to, czego jej brakowało, a jednocześnie wciąż jest odpowiednio retro. Niezbyt pojemna, nieustawna, z bagażnikiem wielkości tego w skuterze, ale równolegle z tym poszła w końcu przemodelowana w świetny sposób konsola środkowa oraz zegary, które zyskały nowy system multimedialny.
Nawet te dość duże LEDy jakoś nie kłują w oczy, choć tylne światła jak dla mnie są już odrobinę zbyt nowoczesne w porównaniu do całości.
Ale boli mnie to, że konstrukcyjnie jest to auto na poziomie… no nie wiem, dajmy na to Astry II. Patrzycie na tą Astrę i widzicie naprawdę stare auto. Patrzycie na 500-kę i widzicie pięknie opakowane, ale niestety także wciąż stare auto. Co czuć po prowadzeniu, po (trochę, ale jednak) wykonaniu niektórych części, generalnie po tym, co u konkurencji jest już na znacznie lepszym poziomie. I obawiam się, że długo tego się już ukrywać nie będzie dało. Ale skoro za 2 lata będą 60-te urodziny Fiata 500 to kto wie? Może w końcu się doczekamy.
Renault Talisman
Cóż, przynajmniej jakiś w tym wszystkim jest zamysł, przynajmniej obrali jakąś drogę (pokrętną, przyznaję, ale jednak) opierania wszystkiego na 500-ce i z tego co widzę nawet zaczęło to jakoś funkcjonować. Więc sama 500-ka, jako auto niszowe, może jeszcze jakiś czas sobie radzić na rynku.
A z drugiej strony mamy marki francuskie, które jak zawsze kombinują jak koń pod górę. Ledwo co zdążyliśmy przywyknąć do dość dziwnego podziału Citroena w kwestii DS, potem rezygnację z C5-ki i hydropneumatyki, a teraz Renault proponuje nam podobną zmianę, która się nie trzyma kupy.
Nie będzie już Laguny.
Nieodwołalnie.
Tak, tak jak Wy nie jestem w stanie zrozumieć po co Renault ma rezygnować z samochodu, który jest obok Clio i Megane najlepiej rozpoznawalnym modelem marki, mimo problemów które kiedyś to auto miało szczególnie w kwestii awaryjności. Ale aktualna Laguna? Przecież wciąż jest to całkiem udany samochód.
Zamiast Laguny będzie jednak coś o nazwie Talisman. Nazwa już sama w sobie idiotyczna, bowiem ma komunikować, że niczym talizman symbolizuje nowe wejście w segment D. Jak na to patrzę to na zbity pysk bym wywalił cały sztab marketingowy odpowiedzialny za ten twór.
bo serio, kto by chciał powiedzieć „jeżdżę Talismanem”, albo bardziej światowo „I drive Talisman”. No nie, to się kupy nie trzyma, czym Ty jeździsz, złotym medalikiem rodem z Indiany Jonesa?
A samo auto? Na ten moment wiele nie wiemy. Ale może to i lepiej, zostawmy sobie więcej śmiechów na później. Bo nawet jeśli auto będzie świetne, to ta nazwa… a dobra, idźmy dalej, już powiedziałem co wiedziałem na ten temat.
BMW Fuel Cell
No i znowu BMW. To już trochę nudne, że w zasadzie co 2 tygodnie, o ile nie częściej mogę napisać o czymś nowym, co stworzyło BMW. Z jednej strony fajnie, bo widać że marka rozwija się w niesamowitym tempie, co zawsze jest na plus. Z drugiej jednak jest to o tyle słabe, że już w sumie przestałem specjalnie na te nowości zwracać uwagę. Jest ich zwyczajnie za dużo, są zbyt często i stały się niemalże chlebem powszednim nie wybijającym się ponad przeciętność innych informacji.
Ale niech będzie, ważne, że coś się dzieje.
Tym razem warto wspomnieć nie dlatego, że BMW stworzyło kolejne auto trochę rozmijające się z ogólnie przyjętymi motoryzacyjnymi kanonami piękna i stylu, a dlatego, że jako bodajże pierwszy europejski producent zdecydowali się na pokazanie w pełni sprawnych modeli na ogniwa wodorowe. Nawet i8 od razu zyskało trochę więcej mojej sympatii, choć przyznaję – czegoś tak paskudnego jeszcze nie widziałem.
Oczywiście nie robią tego sami – w 2013r została podpisana umowa z Toyotą na mocy której obie marki rozwijają technologię ogniw paliwowych. Pierwsza, japońska konstrukcja już jeździ po drogach, czas coś więc zrobić w skostniałej Europie. Na to jednak niestety trzeba będzie poczekać najwcześniej do 2020r, co wydaje się dziwnie długim okresem biorąc pod uwagę fakt, ze technologia jest już gotowa. Ba, 245KM z takiego modułu napędowego okazuje się żadnym problemem.
Problem jest tylko jeden – nie ma gdzie ogniw wodorowych kupić. Póki nie będzie samochodów, tak długo nie będzie ich na stacjach paliw, a samochodów nie będzie tak długo, jak na stacjach… no właśnie, zaklęte koło. Ale i tak trzymam kciuki, bo jakoś podświadomie bardziej do mnie przemawia to niż standardowy elektryk. Ale to przecież tylko moja dziwna awersja.