Jestem prawdziwym dzieckiem lat 90-tych. Urodziłem się na ich samym początku, więc z dumą mogę mówić, że żyłem w czasach Nirvany i Mercury’ego, zamiast jedynie nosić na koszulce symbole kultowych zespołów nie wiedząc, co one tak naprawdę sobą (wciąż!) reprezentują. Co więcej, znam coś więcej, niż Smells Like Teen Spirit czy Bohemian’s Rhapsody, choć nigdy fanem obu zespołów nie byłem (choć Queen odkrywam na nowo z wielką przyjemnością).
Jako dzieciak jeździłem motorynką na zmianę z kumplami, mając nie raz upaprane smarem ręce, kiedy zbyt luźny łańcuch spadał na byle wertepach. Nie mówiąc o ciągłej regulacji zużytego gaźnika, który niemiłosiernie pluł mieszanką benzyny i oleju, bo nikomu nie chciało się wymieniać uszczelek i wyrobionych śrubek.
Jestem też z tego pokolenia, które pamięta stres towarzyszący przeglądaniu na czas raczkującego jeszcze internetu na modemie telefonicznym wydającym z siebie dziwne piski i stęknięcia. A najgorsze było, kiedy mama rozgadała się z koleżanką przez telefon i nie było szans, by w ciągu następnych kilkudziesięciu minut wejść na jakąkolwiek stronę. Już nawet nie pamiętam, co wtedy było modne, ale nie były to jeszcze czasy Naszej Klasy, chyba nawet nie Epulsa, jedynym social media były proste do bólu fora internetowe.
Niesamowite było mieć po tym wszystkim Neostradę 128kb/s. Jakie to było szybkie, bezproblemowe, móc przeglądać internet w każdym momencie! I zagrać w Wolfa Enemy Territory, kampiąc na skale z bazooką, kiedy kumple próbowali przejąć bazę.
Podobno komputer był do nauki, ale wiecie wszyscy, jak to było w rzeczywistości.
Z pewnością jednak jestem przedstawicielem jednego z pierwszych pokoleń, które już w 100% wychowało się w erze komputeryzacji. We krwi mam skróty „ctrl-c” oraz „ctrl-v”, gardzę instrukcjami sprzętu elektronicznego (co jak wiecie na dobre mi nie wyszło: klik), nie mam żadnych oporów, by korzystać z nowinek technicznych wszelkiego rodzaju. Tak dla mnie, jak i milionów moich rówieśników, jest to wszystko tak oczywiste jak jedzenie. Chciałem powiedzieć bieganie, ale niestety wiedza informatyczna w moim pokoleniu przerosła zdolności fizyczne.
Dlatego też zagryzałem zęby ze wściekłości, kiedy po raz kolejny w przeciągu kilku tygodni musiałem Mamie tłumaczyć jak działa prosta komenda kopiuj – wklej. Nie mówiąc o ciągłym przypominaniu kiedy używa się podwójnego kliknięcia, czemu coś naciska się prawym, a coś innego lewym przyciskiem itd.
Dla mnie to było oczywiste, do bólu naturalne i krew mnie zalewała, kiedy widziałem, że po raz kolejny ktoś starszy ode mnie sobie z tym nie radzi.
Chyba byłem wtedy gnojkiem.
Zastanawiałem się też wtedy jednocześnie, czy dojdę do momentu, kiedy nie będę rozumiał jakiejś technologii, a ona mnie przerośnie w taki sposób, jak to starsze pokolenie czasem przerasta komputeryzacja. Byłem przekonany, że kiedyś tak będzie, choć liczyłem że będzie to za jakieś dobre 50 lat.
Możliwe, że technologia mnie przerośnie właśnie około 2050r. To by było nawet dość naturalne. Nie spodziewałem się jednak, że tak szybko zacznie mnie przerastać moda na programy, które ponoć na świecie są już używane przez miliony.
Facebooka jeszcze rozumiem, siedzę w nim od lat.
Ale Twitter? Trwa moje do niego drugie podejście i wciąż nie jestem w stanie zrozumieć nad nim zachwytów. Nie potrafię wypowiedzieć swoich myśli w 140 znakach i jakbym się nie nagimnastykował, to tzw. myśli-shoty mi zwyczajnie nie wychodzą. Ja lubię tłumaczyć, opisywać, powoli dochodzić do sedna. Twitter więc odpada.
Potem był Instagram. Przez pierwsze pół roku, odkąd miałem go na telefonie, wrzuciłem jakieś 4 zdjęcia. Bo zwyczajnie nie potrafiłem się przerzucić na sposób myślenia, w którym jak tylko coś widzę, to od razu łapię za telefon, robię zdjęcie i z automatu przerzucam na aplikację opisując to hashtagami, które brzmią równie sztucznie co Żony Hollywood na TVNie.
Co jest w sumie dziwne, bo zdjęcia amatorsko robię od… oj, od wielu lat. Ale wciąż wolę je przeglądać w super jakości na komputerze, niż marnie skompresowane w jakiejś aplikacji. Aczkolwiek teraz Instagram wydaje mi się już znacznie bardziej interesujący.
I moja największa udręka – Snapchat. Nigdy go nie zrozumiem. Wysyłać wiadomości graficzne, które znikają po 10 sekundach? Co to niby jest za zabawa? Obserwować rzeczywistość poprzez wizjer telefonowego aparatu tylko po to, by wysłać znajomym wiadomość o żenującym zazwyczaj poziomie? To nie dla mnie. Bo na co mi do cholery wiedza, że ktoś właśnie gotuje bób, albo że ktoś ma pantofle ze skarpetami w autobusie? Na co mi kilkusekundowa informacja, o której zapomnę szybciej, niż ją włączyłem? Snapchat, ze wszystkich aplikacji związanych z social media, wydaje mi się najbardziej idiotyczny.
A w kolejce na sprawdzenie czeka jeszcze Vine (na którego filmiki lubię przynajmniej patrzeć, ale nie sam je tworzyć), Pinterest, Ask.fm, na którym rządzą pytania o cnotę waszych matek, YouTube, do którego przymierzam się od miesięcy itd. Serio tego jest bardzo dużo.
Natłok aplikacji i stron związanych z social media powoduje, że zapominamy o tworzeniu dobrych treści, a zamiast tego robimy jednoosobowe reality show.
A co gorsza niemal każda z tych rzeczy zaczyna być podstawą nie tylko naszego funkcjonowania w społeczeństwie, ale dla mnie, jako blogera, podstawą prowadzenia działalności w social media. I to jest już trochę przerażające.
Zaczynamy dochodzić bowiem do takiego momentu, w którym zamiast dawać naprawdę dobre, dopracowane językowo i merytorycznie treści, zaczynamy się skupiać na swoistym reality show, które robimy z naszego bloga i życia jednocześnie – a to zdjęcie śniadanka na Insta, a to kilka Snapów by pokazać jak fajnie jest na zakupach w supermarkecie, a na koniec zestaw zdjęć z popołudnia w parku na Pintereście.
I raptem ten cały czas, który mogliśmy spędzić na tworzeniu czegoś dobrego niknie nam na gównie, które szybko zniknie w czeluściach internetu. Ba, niektóre z nich znikną bezpowrotnie.
I ja tego nie kupuję. Nie mówię, by rezygnować ze wszystkiego, bo kontakt jakiś utrzymywany być musi, ale blogowanie z opiniotwórczego wypowiadania się niebezpiecznie skręciło w stronę kreowania siebie na obrazkach i filmikach.
Zresztą – pal licho blogowanie. Przez to nasze normalne funkcjonowanie stało się właśnie ciągłym kreowaniem samych siebie za pomocą różnych platform. Co, jak tak świeżym okiem sobie z boku spojrzycie, jest totalnie bezsensowne.
Część z tych rzeczy będę ciągle robił. Będę pisał, jakieś zdjęcia wrzucał na fp, Insta, może czasem i Vine (tutaj moje konto: klik). Jakoś funkcjonować w tym wszystkim trzeba. Ale już teraz widzę, że części z nich nie rozumiem zupełnie i aż strach pomyśleć, co będzie z następnymi aplikacjami, które podbiją nasze życia.
Obiecuję – już nigdy nie będę się denerwował tłumacząc coś innym bo sam nie jestem lepszy.