Kolekcjonowanie to w sumie bardzo fajne hobby. Pamiętacie jak byliście mali i zbieraliście te krążki z pokemonami, które były w chipsach? Wymienianie się, przekupywanie, kombinowanie jak mieć więcej niepowtarzających się żetonów – w sumie było to całkiem fajne. No i, co oczywiste, dawało przynajmniej chwilowy respekt wśród tych, którzy także je zbierali, a jednak byli gorsi. Podobnie było z modą na zbieranie karteczek (teraz wydaje mi się to ekstremalnie wieśniackie, ale wtedy to też było coś!), nalepek z samochodami z gum do żucia albo kart z piłkarzami.

Z wiekiem jednak przedmioty kolekcjonowania się zmieniają. Ja swoje poke-żetony oddałem w paczce do domu dziecka wraz z innymi podobnymi pierdołami i zacząłem zbierać… ozdobne puszki po alkoholach. Serio, do tej pory stoją w moim rodzinnym domu w pokoju na szafie. W sumie to całkiem jestem dumny z tego co udało mi się zebrać, bo jest ich ponad 20, a w tym takie rarytasy jak np. puszka po 21-letniej whisky Ballantine’s. Często takiej się raczej nie widuje.
Tak samo zresztą ważne są dla mnie wszystkie pudełka po World of Warcraft. W ostatni dodatek grałem przez niecały miesiąc i prawda jest w zasadzie taka, że kupiłem go tylko po to, by mieć kolejne pudełko do kolekcji. I pewnie kolejny dodatek też kupię, chociaż w ten mam zamiar trochę jednak pograć. Ale pudełko się przyda, bo fajnie to wszystko razem wygląda na półce i daje trochę podświadomą satysfakcję z posiadania.

Każdy kolekcjonuje jednak to na co go stać. Widocznie kogoś stać bardziej, bo na ostatniej aukcji w Monterey padł rekord cenowy samochodu – za Ferrari 250 GTO ktoś zapłacił niebagatelną sumę ponad 38 milionów dolarów. W sumie, to temu komuś, niezależnie kto to jest, nie dziwię się zupełnie.

Wyobraźcie sobie – z taśm montażowych zjechało tylko 59 sztuk tego modelu. Ten jest numerem 19, ale znakomita większość już dawno nie istnieje, więc prawdopodobnie tylko kilka zostało takich samochodów na świecie. Nie zapłacilibyście? Zresztą porównując to Ferrari z poprzednim rekordzistą, czyli Mercedesem W196R (sprzedany za 30 mln. dolarów), nie dziwię się, że ten rekord został pobity.

Nie chcę nic ujmować Merolowi oczywiście ale… no wiecie, to jest Ferrari, klasyczna włoszczyzna, Jajo Fabergé motoryzacji, perła designu i wyścigowej historii. To musiało się skończyć w ten sposób, a podejrzewam, że aktualny właściciel jeszcze na tym aucie zarobi. Chociaż ja bym go nie oddał.

Cena, za którą kupiono to auto, zmusiła mnie jednak do pewnej refleksji – na co bym wydał 38 milionów dolarów gdybym coś kolekcjonował? To jest przecież potężna suma, która pewnie wystarczyłaby na pokrycie kolekcji tysiąca filatelistów, i setek numizmatyków. I trochę jeszcze by zostało.

I wiecie co – mam tutaj trochę problem.

Nie byłby to penthouse w Nowym Jorku ani Genewie. Nie byłaby to też raczej prywatna wyspa, chociaż jest to kusząca propozycja. Wspomniane Jajo Fabergé, mimo że zjawiskowe, jak i inne błyskotki i największe diamenty nie jarają mnie zupełnie. Tak samo jak awiacja, więc odrzutowce też nie wchodzą grę. Poza tym, kto jest tak próżny by kolekcjonować samoloty? Bez przesady. Nie byłby to też żaden zegarek z powojennego limitowanego wydania firmy Patek&Philippe. Złoto Azteków nawet nie kusi specjalnie, chociaż to pewnie dobra inwestycja.

I tak odhaczając konkretne rzeczy, które przyszły mi do głowy zostało… Ferrari 250 GTO. Ono jest warte tej ceny. Pewnie są rzeczy, które są warte więcej, z pewnością są samochody, które osiągną większe wartości. Ale tak, za takie Ferrari jest sens dać taką kasę. Mogliby jeszcze tylko Gullwinga dorzucić, tez bym szarpał.