Wiecie, co jest najgorsze w testowaniu samochodów? Bo generalnie jest całkiem fajnie – jeździsz, sprawdzasz, podglądasz co jak działa, masz pełny dostęp do danych, pełen serwis, wszystko jak na tacy. Nawet auto dają Ci zatankowane, niektórzy wręcz z kartą paliwową. Przy tym wszystkim dojazdy do Warszawy i 30 dni na napisanie testu da się jakoś przełknąć, chyba że wena mówi bezpośrednie „pieprz się”. Zdarza się i tak, pisząc test Seata Leona męczyłem się wręcz niemiłosiernie. Aczkolwiek była to bardziej wina samochodu niż moja – ono było właśnie takie jak ta moja rzeczona wena literacka w tamtym momencie, czyli nijakie. Do bólu.

Ale jest jednak coś, co w tym wszystkim troszkę denerwuje i nie jest to moment kiedy testujesz auto zdecydowanie kiepskie. To znaczy ok – to jest denerwujące, ale dowiedziałem się o tym poniewczasie. Takie życie, dwa razy tego samego błędu nie popełnię, ale o tym będzie za tydzień.

Chodzi mi o coś innego. Lubicie Top Gear, prawda? Większość fanów motoryzacji lubi.
Ja nie trawię, szczerze i oddanie. Nie potrafię tego oglądać, nosi mnie jak widzę tych trzech typów, po kilku odcinkach podziękowałem im za zabranie mi kilku godzin z życiorysu i zakończyłem współpracę.
Ale Ci faceci mają o tyle fajnie, że kiedy testują jakiś samochód to mogą go sobie spokojnie wziąć na tor, poupalać, wpaść w mniej lub bardziej kontrolowany poślizg i nikt nic złego im nie zrobi. Cisną je do upadłego, zapisują na tej swojej śmiesznej tablicy najlepsze czasy z toru i są szczęśliwi.

Cóż. Prawda jest taka, że aby móc tak upalać samochód testowy na torze, potrzebne są specjalne pozwolenia, na które mało kto jest chętny się zgodzić. I co, dostajesz takie auto napędzane 360-konnym silnikiem i nie możesz nim sobie pojeździć po torze w Poznaniu?!

No nie możesz. W końcu jeszcze nie jesteś Clarksonem.

No dobra. Trzeba więc było sobie znaleźć jakąś legalną alternatywę by móc w pełni poznać zdolności poszczególnych testowanych samochodów. Trzeba było znaleźć trasę, która sprawdzi nie tylko zdolności samochodu w zakresie prędkości maksymalnej, bo o taką już nie jest w sumie trudno – wystarczy pojechać na byle jaki odcinek autostrady i już.

Potrzebne było coś, co będzie mieszanką prostych i zakrętów, dróg płaskich jak blat stołu i dziurawych niczym buty szewca, dróg miejskich i krajowych, generalnie – przekrój wszystkiego, na co każdy kierowca poruszający się dalej niż między domem, a kościołem w swoim życiu napotkać musi.

No i oto jest: moja własna trasa testowa:

Specjalnie dla Was, byście wiedzieli z czym każde auto, które wpadnie z moje ręce, musi się zmierzyć i byście dostali jak najbardziej wyczerpującą odpowiedź na co w rzeczywistości to auto stać.

Macie tu wszystko.

Kocie łby w mieście (1):

Drogę szybkiego ruchu (2):

Drogę krajową (3 – btw. Bardzo urokliwie jest o tej porze roku muszę przyznać):

I drogę o warunkach wołających o pomstę do nieba (4):

Już nawet droga szutrowa jest równiejsza.

Teraz już wiecie z czym muszę się zmierzyć, by na koniec napisać dla was te kilkaset słów z paroma zdjęciami. Ale pal licho mnie – to te samochody muszą się wykazać, że potrafią sobie poradzić w takich warunkach. A przecież nie robię tylko jednego przejazdu, bywa ich nawet kilka. W dodatku wszystkie są mierzone czasowo. Nie powiem jaki jest rekord trasy – niech wystarczy, że jest wyśrubowany i wymagający.

Ja też mam swoją (przysłowiową) tablicę wyników. Jak w top Gearze, jedyne co pozytywnego z tego programu wyniosłem.

A pomijając aspekt typowo testowy – po prostu dobrze się tam jeździ. Jest ładnie, spokojnie, ruch jest nieduży. Idealny moment by się rozluźnić i pomyśleć o sprawach niekoniecznie związanych z motoryzacją. Testowanie i zapamiętywanie co i jak to jedno, ale dla siebie dobrze też jest mieć trochę czasu.

W trakcie testowania to właśnie jest ten mój czas.