To, że motoryzacja idzie trochę nie w tą stronę, w którą byśmy chcieli wiadomo od dawna. Przyzwyczailiśmy się jako tako do hybryd (ja jeszcze nie, ale że za 2 tygodnie odbieram… coś fajnego) bo z czasem okazały się całkiem nie najgorszym pomysłem jeśli chodzi o dynamikę jazdy, z autami elektrycznymi też nie ma jakoś sensu specjalnie walczyć, po prostu będzie ich coraz więcej i już. I może faktycznie w samochodach miejskich elektryczne napędy mają sens – mało który przejeżdża w ciągu dnia w mieście więcej niż 100km, więc garażowe ‘tankowanie’ prądem raz na 24h nie jest żadnym wyrzeczeniem, a faktem jest zerowe spalanie i bardzo fajna dynamika od samego startu. Więc z bólem serca, ale to też da się jakoś przejść.

Zmiany w motoryzacji są normalne i trzeba się do nich przyzwyczaić, nawet, jeśli są to samochody elektryczne. Których nie znoszę.

Całą wszędobylską elektronikę w sumie też, chociaż bywa uciążliwa. Taki najwyraźniej obrali sobie producenci kierunek i może za jakiś czas doczekamy się podziału: classic style – czyli samochody jak z lat 60 oraz nuevo style – czyli te bardziej elektryczne maszynki. Fajne by to było, jak tak sobie nad tym w sumie pomyślę.

Jedno się jednak w całej motoryzacji nie zmieniło nigdy – zawsze miało być lepiej, mocniej, dalej i szybciej. Lepsze modele, mocniejsze silniki, większe zasięgi i szybciej przejechane odcinki. To jest takie typowo ludzkie, żeby mieć więcej koni pod maską, więcej alkoholu we krwi, więcej kobiet… no dobra, nie będę się zapędzał, ale wiecie o co chodzi. ‘Więcej’ to jest słowo klucz, które prowadzi albo do perfekcji, albo do totalnego zatracenia, gdzie efekty bywają już albo opłakane (dla człowieka), albo niezdatne do użytkowania (jeśli chodzi o rozwój jakiejśtam rzeczy).

No i właśnie. Odnoszę takie wrażenie ostatnio, po kilu zapowiedzianych modelach itd., że motoryzacja w kwestii supercarów doszła ostatnio do tego drugiego etapu – staje się bezużyteczna.

Mam gdzieś walkę na prędkości

Już kiedyś nawet była podobna sytuacja, jeśli dobrze pamiętam. W 1926r (czyli motoryzacja raczkowała, ale też wtedy były najbardziej odjechane pomysły) BMW zbudowało model Brutal, w którego wsadzili silnik V12 o pojemności… badum, tsss, tararara, 46 litrów. Dafuq. Silnik od samolotu, ot co. Spalanie 1l/1km, 750KM mocy i inne potworzaste parametry, które z miejsca były więcej niż idiotyczne.

 

Całość kopciła chmury czarnego dymu, ale jakoś się poruszała. Zdano sobie chyba jednak sprawę, że nie jest to najlepsza droga rozwoju i motoryzacja skręciła w stronę fajnych, eleganckich samochodów z dużymi, ale logicznymi silnikami. Byle, by dało się tym jeździć nie wdychając ilości czadu równego 40 dawkom śmiertelnym.

Wiadomo – na przestrzeni lat wpadano na różne pomysły, ale ogólnie rzecz ujmując wyścig zbrojeń, a raczej wyścig parametrów, nigdy nie był aż tak bardzo zaciekły jak jest teraz. Kiedy powstał Bugatti Veyron, czyli najbardziej szkaradny supersamochód w historii motoryzacji, większość myślała, że to wystarczy. Auto drogowe, które pobiło prędkość 400km/h i miało moc powyżej 1000KM to był wyczyn bezprecedensowy, ale umówmy się – gdzie więcej, jak poza torem serii Nascar byłoby możliwe osiągnięcie pełni możliwości? Nigdzie. Z powodu budowy dróg, braku dostępności odpowiedniego ogumienia itd. A poza prędkością Veyron nie był ani mistrzem startu spod świateł, ani nie powalał elastycznością w porównaniu z innymi supersamochodami z tamtego okresu.

Ale postanowiono pójść dalej. Pojawił się Saleen, Koenigsegg (tego w sumie lubię), SSC Aero i kiedy znowu myślano, że to wystarczy… pojawił się Veyron Supersport o mocy 1200KM. Też spoko. Nie wiem po cholerę, ale ok. Wojna niech trwa. Aż przyszedł Hennessey Venom GT i pozamiatał totalnie całe towarzystwo. Nie spodziewałem się, że auto na bazie malutkiego Lotusa może być aż tak szybkie.

I teraz zapowiedziano kolejnego Veyrona, bo to VAG (spodziewalibyście się, że Niemcy są tacy rozrzutni?) musi mieć najszybsze i najmocniejsze auto seryjne na świecie. Nie wiadomo jak będzie wyglądał, nie wiadomo co będzie miał pod maską, generalnie gówno wiadomo oprócz tego, że Bugatti będzie chciało wrócić na piedestał najmocniejszego i najszybszego samochodu drogowego. W czym, a jakże, chce mu przeszkodzić Hennessey, zapowiadając model F5, który ma jechać 467km/h i mieć pod maską około 1400KM przy masie 1300kg. Tak – ponad 1KM na 1kg masy. Kosmos.

Tylko problem w tym, że im więcej pojawia się modeli o niesamowitych parametrach, tym nardziej zaczyna się już pojawiać znudzenie obserwatorów. Fajnie, że jest coś mocniejszego, fajnie, że jest coś szybszego, fajnie, że ktoś znowu wyda te kilka milionów euro na pojedyncze auto. Fajnie, ale nic więcej ponad to.
Wojna parametrów przestaje mnie interesować i jestem przekonany, że nie tylko mnie. Głównie dlatego, że zbliżyliśmy się do granicy absurdu – tworzone są samochody opisane zawrotnymi liczbami, ale którymi normalny człowiek nie będzie w stanie się poruszać, bo każde muśnięcie pedału gazu spowoduje zderzenie ze ścianą, albo tyłem innego samochodu. W pewnym momencie żaden układ jezdny nie będzie w stanie zapewnić odpowiedniej trakcji, to jest pewne.

Motoryzacja w kwestii supercarów doszła ostatnio takiego etapu, że staje się powoli bezużyteczna

Kocham szybkie samochody, tak jak każdy prawdziwy facet. I każdy prawdziwy facet musi choć raz w życiu przejechać się autem-potworem. Ale w potworze wystarczy 600/700KM (‘wystarczy’, co to w ogóle za określenie) i pewność, że zmieścisz się w ostrym zakręcie. Niepotrzebne jest 1500KM za plecami by poczuć adrenalinę z jazdy na wprost. Dopiero mariaż mocy i technicznej jazdy sprawia prawdziwą frajdę i to w tę strony powinny iść supercary – zwinności i pewności za kierownicą, a nie strachu przed tym, co dudni nieokrzesanie nad tylną osią.

Bo jeśli tak się zastanowicie nad tym, co daje więcej radości – wolicie pomykać po torze gokartem, czy ścigać się od świateł do świateł? Wiadomo, co sprawia większą frajdę.