Ponad 40 stopni w słońcu, środek lata. Klimatyzacja ustawiona na minimalną temperaturę i tak ledwo co nadąża mielić nagrzane w metalowej puszce powietrze. Współczuć wypada tylko tym, którzy nadzieję na chłód upatrzyli sobie w otwieraniu okien, bo wtedy jest tylko gorzej – blachy stojących obok samochodów wydzielają ciepło jeszcze większe niż ten ukrop, który leje się z nieba.

Samochody ciągną się po horyzont, na obu pasach i w zasadzie nie ma różnicy po którym się jedzie, bo tempo jest tak samo żółwie w obu przypadkach. Bez szansy na poprawę, bez szansy na przyspieszenie, bez szansy na jakąkolwiek zmianę sytuacji. Czasem aż się człowiek zastanawia, czy lepiej nie stanąć na pierwszym lepszym zjeździe, usiąść na trawie, wypić piwo i odczekać do wieczora. Przynajmniej przyjemność odrobinę większa, a i szanse na to, że ruch będzie mniejszy jakieś są. Przynajmniej w teorii.

I tak jest w każdy wakacyjny weekend. Bez wyjątków.

Sedno całej sytuacji rozgrywa się często kilka/kilkanaście kilometrów dalej. I nie chodzi tutaj o wypadki, o które także nietrudno i które potrafią być zmorą naszych autostrad. Chodzi raczej o sprawę prozaiczną, przekreślającą przepustowość drogi już w fazie projektowania – bramki poboru opłat.

To jest aż tak banalne, aż tak oczywiste. I wciąż aż tak bardzo nie do rozwiązania, nie do końca wiadomo tak naprawdę czemu. W zamian za to jednak proponuje się nam rozwiązania doraźne, które w sumie niewiele zmieniają.

Kolejne wakacje na A1 bez opłat

Cieszymy się, że drugie wakacje z rzędu bramki na A1 będą otwierane w momencie, kiedy zaczną się tworzyć korki. Wszystko fajnie, zawsze jest to jakiś ukłon w stronę kierowców. Jak wiadomo jednak korki to reakcja łańcuchowa – jeśli nie stłumi się jej w zarodku, lub nie zadziała prewencyjnie, to żadna reakcja doraźna już nie pomoże, korek będzie się tworzył tak czy inaczej ze względu na spowolnienie ruchu w newralgicznym miejscu.

Populistycznie, czy mówiąc bardziej neutralnie, PR-owo, jest to jednak posunięcie bardzo rozsądne:

Nie trzeba będzie płacić, w przypadku otworzenia bramek, od najbliższego piątku od godziny 16; bramki – w zależności od tego, jakie będzie natężenie ruchu – będą mogły być podnoszone w piątki do godziny 22.30 oraz w każdą sobotę od godziny 7 do godziny 22.30 i w każdą niedzielę od godziny 7.00 do godziny 22.30.

Wydaje się to logiczne.

Darmowe bramki w weekendy tak naprawdę niewiele dają – wzmożony ruch i tak spowoduje korki na zwężeniach do bramek.

A teraz spójrzmy oczami standardowego kierowcy – za autostrady płacimy krocie. Z tego co mi wiadomo są to największe opłaty w UE. Dla uzmysłowienia kwoty: z pętli Łódź-Stryków do granicy z Niemcami za przejazd autostradą A2 trzeba zapłacić ok. 60zł, czyli ¼ baku paliwa. Czyli od cholery i jeszcze więcej. A ta autostrada na szczęście jest najmniej zakorkowaną ze wszystkich. Każda inna to niekończąca się opowieść złości i frustracji.

Co więc taki standardowy kierowca robi, by choć trochę przyoszczędzić? Ano będzie jechał wtedy, kiedy bramki będą otwarte. Tak jak 60% innych kierowców. Co to da? Zwiększony znacznie ruch, a w rezultacie, przez zwężenia, i tak będą powstawały korki.

Przećwiczyłem to w zeszłym roku po Open’erze. Trasę z Gdyni, którą powinienem był zrobić w 3 godziny, jechałem grubo ponad 7. Właśnie z powodu kończącego się weekendu i otwartych bramek.
Za półtora tygodnia wygląda na to, że znowu będę to przeżywał. Znowu będę wracał z Open’era w kilkunastokilometrowym korku. Gdybym tylko mógł, to wracałbym w innym terminie.

Tak naprawdę więc różnicy większej nie ma, czy bramki będą otwarte czy nie. Jedyna różnica jest taka, że nie będziemy płacić za stanie w korku, co dla wielu osób już i tak jest wystarczającym argumentem, co w sumie nawet rozumiem. Lepszy wróbel w garści, prawda?

Mimo wszystko jednak mam nieodparte wrażenie, że jest to nic więcej, jak robienie ludziom łaski. Jakby ktoś rzucał mi w twarz opryskliwie masz plebsie, skoro nie masz viatola to raz pozuj się, jakbyś go miał

czy coś w tym stylu. Jest to nic więcej, jak odwracanie kota ogonem i łatanie dawno już źle podjętych decyzji, które teraz odbijają się czkawką w zasadzie wszystkim – rządzącym i tym, którzy z autostrad korzystają.

Za taką łaskę to ja jednak dziękuję. Bo przy tej całej mojej apolityczności jednak ulewa mi się już trochę ta cała reakcyjność na to co się dzieje, zamiast przewidywania tego, co zadziać się może.

Powraca więc, siłą rzeczy, pytanie, na które nie jestem władny w żaden sposób odpowiedzieć (bo nie mam ku temu narzędzi, badań, statystyk etc.), ale które zadać trzeba:

Czy naprawdę system winiet jest taki niemożliwy do wprowadzenia?