Zacznijmy proszę od minuty ciszy, bowiem potwierdzona została już informacja, że wśród samochodów supersportowych już niebawem zabraknie McLarena P1.

A dokładniej stanie się to w momencie, kiedy z linii montażowych zjedzie ostatni z 375 zaplanowanych modeli, nie licząc ekstremalnej wersji GTR, której jeszcze kilka ma zjechać z taśm. Oprócz tego nie będzie żadnych dodatkowych wersji – ani cabrio, ani wersji limitowanych, ani żadnych innych podrygów mających za cel utrzymać P1 na rynku. Koniec, kotara w dół.

Co więcej, nie będzie też następcy P1-ki. Pozostanie czarna dziura. Jak tłumaczy Mike Flewitt, CEO McLarena, chodzi tu o oddanie hołdu legendzie, jaką już P1 się stał i jaką może się stać obok wciąż niesamowitego modelu F1. Auto musi po prostu zdrożeć, stać się jeszcze bardziej pożądane, a z drugiej strony konstruktorzy muszą mieć pewność, że stworzą coś, co model P1 pobije na głowę równie mocno, co ten zrobił z F1-ką. Dla mnie brzmi to rozsądnie.

I choć nigdy nie był to mój ulubiony supercar (znacznie bardziej przemawia do mnie LaFerrari), to oddajmy tenże ostatni hołd samochodowi, który, co by ne mówić, trochę zamieszał w układzie sił. Za to czapki z głów.

 

Citroen E-Mehari

Ale wróćmy do spraw bardziej przyziemnych i wszędobylskich samochodów elektrycznych. A przede wszystkim wróćmy do obietnic i oczekiwań.

Całkiem niedawno bowiem Citroen obiecywał nam coś takiego:

 

Następcę kultowego Mehari, samochód idealny nad morze – wodoodporny, lekki, zabawny, nie do końca serio. Miał on jednak swój urok, który na mnie zdecydowanie podziałał, aż zachciało mi się wrócić do kitesurfingu na trochę bardziej poważnie i takim podymać na plażę. Normalnie raj.

Zamiast tego dostaliśmy natomiast elektryczną popierdółkę, która ani nie wygląda jak powinna, bo ma spieprzone proporcje, ma również dziwne plastikowe zaślepki i na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że to taka zabawka dla dzieci na akumulatory. Co w sumie było całkiem bliskim skojarzeniem, bowiem E-Mehari jest, a jakże, elektrycznym samochodem o nikczemnie małym zasięgu (ponoć 200km, czyli pewnie około 100 wyjdzie w normalnym użytkowaniu).

Kurcze, to nie tak miało wyglądać, to nie tym miało być. Moje marzenie o powrocie do kite’a za sprawą takiego samochodu pękło niczym bańka mydlana. Jestem zaskoczony, zniesmaczony i bardzo, ale to bardzo niezadowolony.

Hyundai Genesis G90

Pozytywnie zaskakuje mnie natomiast Hyundai ze swoją luksusową marką Genesis. Sądziłem, że stanie się coś dość typowego – z dużej chmury mały deszcz, że zamiast zapowiadanej super limuzyny wyjdzie coś na kształt Kii Opirus (wyjątkowa paskuda, na równi z Rodiusem) i nie otrzymamy koreańskiego Lexusa (z pierwszych lat produkcji, teraz to pomyłka).

Moje obawy były nie na miejscu, muszę Wam powiedzieć. I choć G90 jakoś nie powala designem, tyłem wręcz mocno nawiązując do klasy S Mercedesa, to jednak główną rolę gra w tym wszystkim wnętrze, to ono ma wozić Pana prezesa na spotkania. A wnętrze Moi Drodzy, jest niczego sobie. Ba, nową BMW 7 połyka z mlaskiem.

Są piękne detale, jest idealne wykończenie, są smaczki niczym z europejskich najlepszych modeli. Naprawdę Koreańczycy nie mają czego się wstydzić, bo jeśli uda się nabrać temu trochę prestiżu, to przede wszystkim Lexus ze swoim LS’em może zacząć się bać.