Zauważyłem ostatnio w sobie pewną cechę, przed którą bardzo mocno się wzbraniałem – nowe, nawet te naprawdę niesamowite premiery przestały robić na mnie jakiekolwiek większe wrażenie. Oczywiście doceniam kunszt projektantów i inżynierów, ale zwyczajnie wszechobecny zachwyt ustąpił miejsca krytycznemu oku, szukającemu wszelkich niedociągnięć, które można by wytknąć. Nie powiedziałbym jednak, że jest to coś złego, nazwałbym to raczej pragmatycznym podejściem do wszelkich nowości, które przecież tworzone są po to (przynajmniej w założeniu) by w jakiś sposób zachwycały. To więc, czym mają zachwycać widać na pierwszy rzut oka, a ja nauczyłem się wychwytywać także te inne rzeczy, o których się raczej z dumą nie mówi.

Nie równa się to również zmniejszeniu pasji do motoryzacji, jej uprzedmiotowieniu. Oj, zdecydowanie nie. Pomaga to raczej wyłowić prawdziwe perełki z morza premier, które miesiąc w miesiąc pojawiają się w ilościach hurtowych.

W tym tygodniu trafiła się właśnie taka perełka, po zobaczeniu której zbierałem szczękę z podłogi. Nowy Mercedes klasy C Coupe , bo o nim mowa, jest właśnie takim samochodem, na który czekałem, który idealnie wpisuje się moje potrzeby jako może kiedyś odbiorcy, który po prostu kupuje mnie dosłownie każdym detalem. I to bardziej, niż klasa S Coupe, która mówiąc szczerze średnio mi wchodzi, nawet na żywo.

Pewnie dlatego, że ja zwyczajnie nie lubię dużych samochodów, tych usportowionych szczególnie. Takie auto musi otulać kierowcę, sprawiać wrażenie drugiej skóry, a nie być jedynie okrętem o sportowych właściwościach. I w nowa klasa C Coupe właśnie jest tym, co mi pasuje – jest sportowa, ale nieprzesadnie duża, jakby skrojona na miarę. A jednocześnie nie jest bezsensownie wyzywająca, tylko elegancka, płynna, powiedziałbym, że dystyngowana. Ma to coś, co powinien mieć każdy Mercedes – wiadomo, że może jechać szybko, ale przede wszystkim ma się prezentować. Mercedes klasy C Coupe prezentuje się świetnie z jakiej perspektywy by na niego nie spojrzeć.

Linia jest po prostu idealna. Krótki przedni i długi tylni zwis, płynnie opadająca linia z zadartym kuprem, duże koła, czy naprawdę muszę to opisywać?

A i tak pewnie dopiero będzie wisienka na torcie, bo na ten moment najmocniejszy montowany motor będzie miał moc 245KM (C300). Można więc się spodziewać, że niebawem AMG weźmie C Coupe w obroty i wyjdzie z tego jakieś monstrualnie mocne C63 AMG. Które, tego możemy być pewni, będzie zachwycało pod każdym względem.

Do niedawna chciałem mieć Giulię, teraz mam już bardzo duży dylemat. Oczywiście hipotetyczny.

Hyundai Vision G

Może nie tak zjawiskowo ładny, ale jednak tez na swój sposób interesujący projekt stworzył Hyundai na nadchodzące targi we Frankfurcie, choć po raz pierwszy można go było zobaczyć już na Pebble Beach Concours d’Elegance.

I rzeczywiście jest elegancko. Długa maska z wyraźnymi garbami i wielkim, charakterystycznym już dla hyundaia 6-kątnym grillem, brak słupka B i płynna linia zakończona ostro opadającym bagażnikiem przywodzącym na myśl samochody z lat 30-ych ubiegłego wieku – to najważniejsze cechy sprawiające, że Hyundai Vision G faktycznie może się podobać, szczególnie, że wszystko opakowane jest w raczej prostą, pozbawioną udziwnień formę. Lubię to.

Znamienna jest jednak inna rzecz – na Pebble Beach Concours d’Elegance do tej pory marki pokroju Hyundaia raczej się nie pojawiały ze względu na swoją renomę. Tym razem widać jednak, że po przetarciu szlaków modelem Genesis, Hyundai chce pójść za ciosem i zmienić trochę postrzeganie marki jako tej budżetowej, tworzące samochody dobre, ale niewiele wnoszące.

Rebranding, a raczej zmiana postrzegania marki wśród klientów to trudna sprawa, która nie udała się do tej pory np. markom japońskim startującym niegdyś z podobnego pułapu. Może więc lepiej by było, gdyby Hyundai sam stworzył sobie markę premium?

Dobra, a na koniec coś od Lexusa. Jest to niby tylko unowocześniony model LX, czyli najwyższy model w gamie obok modelu LS (wyposażenie podobne, po prostu superluksusowe auto dla innych klientów) i w sumie niewiele mnie on tak naprawdę obchodzi.

Chodzi tylko o to, że nie wszystko co amerykańskie (albo dla amerykanów) jest najlepsze. Są tam też rzeczy straszne. Takie jak ten właśnie Lexsus.