Kiedyś gdzieś przeczytałem, że kiedy pisarz pisze książkę, to tak naprawdę nie robi tego dla przyszłych czytelników, tylko robi to wyłącznie dla siebie. Być może dla chęci przelania na papier głęboko skrytych uczuć, których nie może nikomu wyjawić, może dla upamiętnienia ważnych dla niego sytuacji, a może jedynie po to, by zobaczyć jak jego pomysł, od dawna krążący po głowie, będzie wyglądał ubrany w słowa.

Według tego pojmowania pisarstwa czytelnicy są jedynie końcową wypadkową myśli kłębiących się w głowie autora, ostatnim i mającym najmniej wpływu na treść książki stadium twórczości. Pewnie tak jest, przecież w końcu na siłę nie da się wywołać weny twórczej niezależnie od chęci czy zażytych używek. Jak coś ‘zaskoczy’ to można usiąść i pisać całą noc, a w innym wypadku i kilka godzin ślęczenia nad kartką papieru nie wystarczy.

Jednak… czy pisarz pisałby, gdyby wiedział, że nie będzie go nikt czytał? To trochę filozoficzne pytanie, ale sprowadza się do prostej motywacji – czy gdyby nie miał czytelników to jego pisanie miałoby sens? Wtedy jego twórczość byłaby raczej swoistą formą pamiętnika, niczym więcej. A jak wiadomo, motywacja jest kluczem do stworzenia rzeczy wielkich – a jako takie także rozumiem twory literackie rzecz jasna.

Trudno nawet nie spojrzeć w związku z tym w karty historii by zauważyć, że dla każdego twórcy literackiego czytelnicy byli nad wyraz ważni – filozofowie greccy pisali pro publico bono, by każdy mógł się dokształcić. Mickiewicz pisał dla uciśnionego Narodu, by nie zgasł w nim promyk nadziei. Rowling skończyła Pottera bo wiedziała, że przyniesie jej to nie tylko pieniądze i sławę, ale także dlatego, że jej młodzi czytelnicy oczekiwali każdej kolejnej części bardziej niż pierwszej gwiazdki w wigilijną noc.

Nawet wydawanie pamiętników i biografii autorów jest tego, dość przyziemnym i trywialnym, ale jednak dobrym przykładem. Bo skoro coś tak prywatnego, jak spisywane przez lata przeżycia i myśli są przelewane na drukarski papier, to jak więc można negować siłę czytelnika i jego wpływ na autora? To dwie strony, które nie potrafią bez siebie funkcjonować choćby nie wiem jak się tego wypierały. Nawet, jeśli tylko chodzi o próżne sławę i pieniądze.

 

Między blogerem, a pisarzem

Zauważyłem, że w blogosferze dzieje się ostatnio bardzo podobnie do tego, co opisałem w pierwszych zdaniach tego tekstu. Co rusz widzę teksty pokroju ‘liczy się bloger, a nie czytelnik’, ‘jak jeden odejdzie to przyjdzie następny’, ‘liczy się to co myśli bloger, a nie co jego czytelnicy’. To podejście, nie do końca wyrażone w słowach, widać zresztą w fali ciągłych banów użytkowników tylko dlatego, że od twórcy mieli inne zdanie. Nie ma znaczenia, czy było konstruktywne, czy miało przejawy logiki itd. – często zdanie odmienne od zakładanego jest tępione jednym czerwonym przyciskiem. Bo bloger ma przecież zawsze rację.

Blogerzy bowiem, nie wiadomo z jakiego powodu, zaczęli uważać się za kogoś stojącego wyżej. Wyżej od ogółu, wyżej od komentujących, wyżej od tych, którzy gdzieś tam na ich internetowych tworach się przewijają. Bo bloger kreuje opinie? Bo potrafi wyrazić swoje zdanie? Bo pokazuje, że pisanie może być nie tylko hobby, ale także spojrzeniem na życie? Tak, ale nie jest to żadne wytłumaczenie.

Nie chodzi tutaj nawet o wolność słowa, bo już dawno zostało powiedziane, że każdy ma prawo stosować swoje zasady w swoim własnym wirtualnym przyczółku i ja w pełni się z tym zgadzam. Bluźnierstwa, obrażanie się wzajemne, przytykiwanie, wyzywanie – to wszystko jest nie na miejscu i powinno być kasowane już w momencie powstania. Ale żeby banować tylko dlatego, że ktoś się z kimś nie zgadza i mówi to dość dosadnie?

Chodzi za to o coś zupełnie innego. Blogerzy w tym swoim zachłyśnięciu się możliwościami, pieniędzmi, współpracami i innymi profitami zapomnieli o jednej, podstawowej rzeczy – skąd oni się wzięli w miejscu w którym są. Dzięki pracy i pomysłom, to oczywiste, ale nie byłoby ich gdyby nie Ci, którzy zaczęli to wszystko podawać dalej – nie istnieliby bez czytelników.

 

Czytelniku, kim jesteś?

Czytelnika zaczęto ostatnio marginalizować do wyświetleń, odsłon, unikalnych użytkowników – do tego, czym mierzy się w podstawowych wartościach jakość bloga. To te wartości stały się swoistą walutą wymienną między blogerami, a agencjami i firmami oferującymi im złote góry w zamian za odpowiedni współczynnik dotarcia. A skoro ktoś potrafi się odwrócić i powiedzieć co myśli, to staje się bezużyteczny, bo za sobą może pociągnąć innych którzy myślą tak samo, ale nie chcą, lub boją się z jakiś powodów wypowiedzieć. Tak – czytelnicy stali się internetową walutą mierzalną w realnych wartościach.

Tylko nie tędy droga.

 

Czytelnik został zmarginalizowany do poziomu waluty, za którą można kupić realne pieniądze. A to zdecydowanie jest krok w złą stronę

 

Czytelnik jest wartością nieocenioną niezależnie od tego czy jest liczony w dziesiątkach, setkach czy tysiącach. Właśnie dlatego staram się odpisywać na każdy mail, każdy wartościowy komentarz, wchodzić w relacje z czytelnikami – bo mi na nich zależy, na każdym z nich. I nie wiem czy to dlatego, czy dlatego że zwyczajnie udało mi się zebrać tak fantastyczną publikę wokół Just Well Driven, ale od kilku miesięcy nie musiałem usunąć ŻADNEGO komentarza.

Nie było niczego co by obraziło mnie, ani osoby z mojego otoczenia, nikt nie wyzwał nikogo od debili. Ba, nawet jeśli pojawiła się jakaś słowna utarczka między czytelnikami, to była ona na takim poziomie, że nie musiałem interweniować. W tym samym czasie usunąłem tylko jeden komentarz, który był jawną reklamą jakiegoś serwisu. To tyle, po prostu nigdy nie musiałem mówić, że tutaj się nie bluźni, nie wyzywa, nie obraża itd., bo to zwyczajnie nie jest potrzebne. Za to jest fantastyczna grupa ludzi, którzy prowadzą otwarte rozmowy, od których można się czasem nawet wiele nauczyć. Sam nie raz dzięki nim zgłębiłem swoją wiedzę.

Zamiast więc marginalizować znaczenie czytelnika i olewać każdego jego słowo, trzeba sobie zdać sprawę z jednej rzeczy – blogi nie istnieją bez czytelników. Bez zaangażowanych, zaciekawionych czytelników, z którymi można wejść w dyskusję jak równy z równym. A nie z poziomu kogoś, kto patrzy z góry i trzyma kciuk w neutralnej pozycji wyczekując momentu, czy kogoś zostawić, a może jednak rzucić na pożarcie.