Nie od dzisiaj wiadomo, że MINI to katastrofa. Pierwsza generacja przypominała pudełko po butach, następne – wypacykowane pudełko po butach. Największym nawet optymistom nie śniło się jednak, że sam producent przyzna się, że jego auta to porażka. Katastrofa, która spowodowała ponad tysiąc ofiar śmiertelnych.
Gdyby powyższą liczbę uzupełnić o bilans ofiar w wypadkach w samochodach MINI, byłaby z pewnością znacznie większa. Ale – tym razem – nie w tym rzecz, by udowodnić beznadzieję brytyjskiej pomyłki przejętej po pijaku przez niemiecki koncern. Tym razem zasłużyli się sami Niemcy w osobach pracowników agencji reklamowej Sassenbach.
Od lat funkcjonuje w Niemczech ciekawa metoda zbiórki pieniędzy na rozwój między innymi badań meteorologicznych – zainteresowani mogą za 200 bądź 300 euro “kupić sobie” niż lub wyż. Wyż jest droższy, bo zwykle utrzymuje się nieco dłużej. Za wspomniane kilkaset euro zamawiający otrzymuje zapewnienie, że w publikacjach różnego rodzaju na terenie Niemiec przy okazji frontu wymieniana będzie wybrana nazwa (pod warunkiem, że spełnia cały szereg zastrzeżeń). Zastrzeżenia MINI udało się spełnić, dzięki czemu nic nie stało na przeszkodzie, by paraliżujący niedawno Europę wyż nazwać Cooper. Prawda, że ładnie?
Ale jak pech, to pech – kiedy Sassenbach zastanawiał się nad realizacją przedsięwzięcia, nie było jeszcze wiadome, czym może skończyć się to “załamanie pogodowe”.
Można było, rzecz jasna, z góry zakładać, że dojdzie do tragedii, ale najlepszym dowodem, do czego prowadzi notoryczne czarnowidztwo, jest polska motoryzacja. A w zasadzie jej brak.
Wyszło jak wyszło, ale marketing rządzi się własnymi prawami. Bo choć kilkaset osób poważnie oburzy się niestosownością reklamy “żerującej na ludzkim nieszczęściu”, to dopiero teraz o całej akcji w ogóle cokolwiek wiadomo. I MINI poniekąd swój cel osiągnęło – o Cooperze znowu jest głośno. A że nie do końca pozytywnie, to nie ma tak naprawdę najmniejszego znaczenia.