Kojarzycie to okropne uczucie. Kiedy taki dziwny ból przenika przez skórę, mięśnie, kości, do samego szpiku. Kiedy każdy ruch powoduje dyskomfort. Czasem czujesz mdłości, rozkojarzenie, rozdrażnienie, niechęć do wszystkiego co Cię otacza. Jest tak dużo symptomów, jak ludzi na świecie. I jedno słowo, które podsumowuje wszystkie powyższe – kac.

Mogłoby się zdawać, że mówię tutaj o tym najbardziej popularnym kacu, wręcz sztandarowym. Bo większość z powyższych symptomów, jak i wiele, wiele innych, to coś, w czym specjalizuje się kac alkoholowy. Ten, którego doznała doskonała większość z nas, z którym toczyła wojnę w ‘dniu następnym’, obiecując sobie, że nigdy więcej do tej walki nie dopuści. A potem kac mija, wszystko wraca do normalności i sytuacja się powtarza. Standardowy obrót sprawy.

 

Ale wiecie, istnieje nie tylko kac alkoholowy. Kaca można mieć w zasadzie od wszystkiego. Zaczynając od wspomnianego przed chwilą alkoholu, poprzez powiązane z tym imprezowanie, a kończąc na pracy. Kaca można mieć od ludzi, ale też od samotności. Kac, mówiąc krótko, to przesyt pewnej sytuacji, która jest powtarzana w krótkim czasie. I może nie zawsze objawia się on typowo fizycznie, ale na psychikę działa strasznie. Więc tak jak szybkie picie alkoholu w krótkim czasie powoduje kaca na następny dzień, tak w pewnym momencie to, co mogło dawać przyjemność, raptem staje się udręką. Wtedy potrzebny jest odpoczynek, żeby wszystko wróciło do normy.

A mnie dopadł ostatnio kac samochodowy.

Nie, nie mówię, że mam dość pisania bloga na ten temat, bo jest to świetne. Wciąż jarają mnie różne modele, porównania, szczegóły itd. Ale na ten moment mam zwyczajnie dość jazdy samochodem, takiej zwykłej z punktu A do punktu B. Bo miałem tego ostatnio za dużo.

Podsumujmy: w ciągu ostatnich 3 tygodni, przejechałem od cholery kilometrów. 2200km w trasie do Frankfurtu. Potem wyjazd do Bawarii, długie stanie w korku, wcześniej dojazd do Krakowa i z powrotem na lotnisko. W międzyczasie minimum 2 razy w tygodniu wyjazd do Warszawy i powrót tego samego dnia, co daje minimum 500km tygodniowo. A do tego dojazdy do pracy. Więc w 3 tygodnie wyszło jakieś… no, 5600km. Co daje ogromną ilość czasu wyciętą z życiorysu.

I w końcu mi się to znudziło, taka jazda od celu do celu. Za dużo kilometrów, za dużo autostrad, za dużo jednostajności. Aż w końcu zauważyłem, że taka jazda, żeby nie spalić za dużo, żeby tylko dojechać, załatwić i wrócić, zaczęła mnie bardzo denerwować. Nawet sama myśl o niej mnie nuży. Zupełnie jak alkoholowy kac, po którym o alkoholu nie mogę nawet myśleć bez obrzydzenia.

Co innego, gdybym miał jeździć dla przyjemności. To co innego. To zupełnie inna liga. Ale póki co, jutro czeka mnie znowu wyjazd do Stolicy. Kolejne 250km jazdy. A  nie się po prostu nie chce. Ale wystarczy jeden wolny weekend i wszystko będzie na swoim miejscu. Samochodowy kac zamienię może na jakiś… bardziej popularny

A wy, od czego ostatnio mieliście kaca?