Lepiej, dalej, szybciej, mocniej – cztery słowa, które od zarania dziejów były motorem napędowym postępu niezależnie od dziedziny. Ciągle pojawiali się ludzie, którzy tworzyli rzeczy, które ponoć były albo niewykonalne, albo bezsensowne, a po czasie okazywały się strzałem w dziesiątkę. A potem same stawały się punktem wyjścia dla kolejnych niewykonalnych rzeczy, które je zastępowały.

Popatrzcie na pierwszy lepszy przedmiot, która leży obok Was i wyobraźcie sobie jaką drogę musiał on przejść zanim stał się tym, czym jest. Jak ewoluowały materiały, z których jest wykonany, jak rozwijała się technologia, dzięki której został wyprodukowany, albo skąd w ogóle pojawił się na to coś pomysł. To są często setki lat niepohamowanego rozwoju. To działa na wyobraźnię, prawda? Patrzę właśnie na leżący obok mnie szwajcarski, tytanowy zegarek i trochę mi się w głowie nie mieści ile musiało rzeczy się stać, by był on w tym miejscu, w którym jest.

Z motoryzacją jest dokładnie tak samo. Niby jej dzieje obserwujemy od końca XIX wieku, ale tak naprawdę jej zaranie można dostrzec już w momencie wynalezienia koła. Potem były różne wozy, dyliżanse, karety, aż w końcu powstanie silnika spalinowego pchnęło świat samochodów na zupełnie nowe, wyjątkowo szybkie tory rozwoju. Ale i tak robi to niemałe wrażenie.

Te cztery, najważniejsze słowa – lepiej, dalej, szybciej, mocniej – doprowadziły nas do momentu, w którym nie potrzebujemy naczepy z benzyną, by pojechać na jednym baku n a drugi koniec nie tylko Polski, ale w zasadzie na drugi koniec Niemiec. Nie musimy wsadzać 46-litrowej V-12ki z samolotu na przednią oś wzmacnianą kilkukrotnie żeliwem, by móc osiągnąć moc 750KM. Po tych wszystkich latach łamania barier tworzymy samochody, które z jednej strony dają nam ogromną wygodę życia, a z drugiej sprawiają, że serce chce się wyrwać spod żeber tłukąc się z podniecenia.

Przełamaliśmy setki barier za każdym razem przesuwając granice rozsądku. Bez tego z pewnością nie mielibyśmy tych pięknych modeli, do których wzdychamy kiedy mijają nas na ulicy. Bo wraz ze wzrostem doświadczenia motoryzacyjni fanatycy coraz bardziej zwracają swoją uwagę w stronę samochodów zwyczajnych, acz zadbanych, to jednak każdy zaczynał od podziwiania Ferrari, McLarena i innych supersamochodów. Tak to się po prostu u niemal każdego zaczyna – ich się nie da nie podziwiać, nie doceniać kunsztu inżynierów, którzy nad byle częścią ślęczą godzinami by wycisnąć z niej totalny max, aż w końcu nie da się nie docenić projektantów, którzy muszą złapać ten idealny balans między pięknem, a aerodynamiczną użytecznością. Wszystko musi w tym cyklu ze sobą idealnie zagrać.

Motoryzacja, szczególnie sportowa, to ciągłe balansowanie między możliwościami do wykonania, a możliwościami do wykorzystania tego na drodze.

Bez przesunięcia granicy rozsądku tego by nie było. A jednocześnie, bez odrobiny zachowania tego rozsądku również byśmy pewnie nie mieli tego, co mamy. Motoryzacja to balansowanie na granicy tego, co można, a tego, co chce się osiągnąć. Bez wychylenia się w żadną ze stron.

Już jakiś czas temu zauważyłem, że walka na prędkości nie ma już sensu (link do wpisu tutaj) i to samo zaczynają potwierdzać producenci. Doszliśmy do granicy mocy, której nie da się przełożyć na asfalt. Ten wspomniany rozsądek podpowiada bowiem, że jasne – możemy robić coś, no właśnie, lepszego, mocniejszego, silniejszego, ale musi to mieć swoje realne przełożenie. To po prostu musi jeździć, musi dawać frajdę, musi dać się z tego korzystać. U zarania bowiem, niezależnie czy mówimy o Dacii czy o Koenigseggu, jest jedno – samochodem musi dać się jeździć. Koniec, kropka, pozamiatane.

Więc patrzymy sobie na te samochody, które z jednej strony zwijają asfalt, ale z drugiej jakoś da się nimi poruszać. Wszystko w granicach umiejętności kierującego i tego, jak potrafi dane warunki wykorzystać. A potem przeglądam zdjęcia, widzę coś takiego

I mnie krew zalewa, oczy mi wypala, świadomość wariuje i się zastanawiam gdzie, na którym etapie został w tym całym cyklu rozwoju popełniony błąd.
Samochodem powinno dać się jeździć. Samochodem sportowym, niemal wyczynowym, powinno w szczególności dać się jeździć. To już sobie ustaliliśmy.

Tuning natomiast to jeszcze cieńsza granica do balansowania, tym razem między nie tyle rozsądkiem, a możliwościami, a między kiczem i zachwytem. W supersamochodach jest to szczególnie widocznie. Bo widzicie, dla mnie tuningowanie samochodów sportowych jest trochę jak odrestaurowanie zabytku – nie zmieniasz go całkowicie, by stał się czymś innym, tylko przystosowujesz go do swoich potrzeb zachowując jego wszystkie najważniejsze i unikatowe cechy.
I teraz przekładając to na język samochodowy – najważniejszą cechą takich samochodów są ich możliwości jezdne. Tuningowanie w ten sposób zabiera te możliwości zupełnie. W 100%. Widzicie już bezsens? Więc kiedy patrzycie na to wyżej, albo to poniżej…

To wiedzcie, że to nie jest tuning. To jest sztuka dla sztuki, przerost formy nad treścią, czy jaki tam inny epitet na to znajdziecie. Bo samochód sportowy przede wszystkim ma jeździć. Dopiero potem wyglądać. I to jest właśnie przykład jak zmarnować lata rozwoju, dopracowywania, tworzenia dzieła sztuki i mocy na kołach. Wysatrczy sprawić, by tym autem nie dało się jeździć.

A może to jest właśnie kwestia swego rodzaju obycia, które przychodzi z czasem i dopiero później człowiek tak naprawdę rozumie, gdzie w motoryzacji leżą priorytety