Wczoraj, jak zwykle w Łodzi w godzinach szczytu, jechałem w standardowym, wielkomiejskim korku. Od świateł do świateł, od wjazdu do miasta, z drobnymi szybszymi momentami, aż do parkingu blisko mieszkania. Kawałek ulicy Pabianickiej do Ronda Lotników, Aleja Politechniki, ulica Wólczańska i wiele, wiele innych ulic w centrum, którymi nie jeżdżę, jest mniej lub bardziej zakorkowane. Ten, kto kiedyś poruszał się po Łodzi doskonale wie o czym mówię, szczególnie teraz, kiedy przez środek miasta prowadzona jest jedna z największych inwestycji w zakresie infrastruktury w historii miasta. Robi to wrażenie, to fakt, ale poruszanie się samochodem wymaga heroicznej wręcz cierpliwości.

Ja jej nie mam, więc zaciskam zęby i bluźnię pod nosem, bo nic więcej zrobić się nie da.

Wczoraj też bluźniłem i to chyba bardziej siarczyście niż zawsze, bo wyjątkowo bardzo mi się śpieszyło. A wiadomo jak to jest – im człowiek bardziej się śpieszy tym bardziej cały wszechświat chce mu w tym przeszkodzić, tak jakby C’thulhu i Latający Potwór Spaghetti zjednoczyli swe mroczne siły.

Jak na złość oczywiście zaczęło padać, więc automatycznie każdy kierowca zwolnił o połowę, bo przecież deszcz rozpuszcza opony i powoduje, że samochód staje się równie pewny w prowadzeniu co sanki. Nigdy nie zrozumiem co tak strasznego jest w deszczu by tak reagować, ale ok, trzeba się przyzwyczaić. I bluźnić pod nosem.

Szybko jednak minęło i znowu zrobiło się przyjemnie, sucho i niesamowicie tłoczno. I tak miało być przez następne 3 godziny, także wtedy, kiedy już wracałem do mieszkania po załatwieniu wszystkich spraw.

I wtedy mnie oświeciło, dosłownie kilometr od domu. Zrozumiałem z czego w dużym stopniu wynika zatłoczenie miast, frustracja ludzi w samochodach i tak długie dojazdy w różne miejsca w centrum miast. Nie zależy od tego cała wina, ale jej niemała część z pewnością.

Jak interpretować ograniczenia prędkości

Przypatrzcie się, jak ludzie jeżdżą w mieście.

Są tacy, dla których ograniczenia nie mają znaczenia i są punktem, od którego powinna zaczynać się prędkość w danym momencie. Ograniczenie prędkości do 70km/h? Idealnie by jechać 110. Takich jest od groma. Lawirują między samochodami, dohamowują, zarzynają silnik, aż na światłach słychać dźwięk rozprężającego się metalu i syczących tarcz hamulcowych. Idiotyzm, owszem. Ale takim nie wytłumaczysz, że to bez sensu.

Drugim rodzajem są Ci, którzy widząc ograniczenie prędkości za nic w świecie nie osiągną tej prędkości, choćby jechali najnowszym Lexusem RC F. Jest do 60km/h? Jadę 45. Jest 50km/h? 30 km/h powinno wystarczyć. I tak jest zawsze. Granica na ograniczaniu jest nie do przejścia, nie do tknięcia, parzy jak piłka w grze ‘dwa ognie’.

Wiecie których bardziej nie lubię, prawda? Tak, tych drugich. Bo to przez nich w głównej mierze tworzą się korki. Suną powoli nie patrząc w lusterka, kurczowo trzymają się kierownicy wpatrzeni w oddalony punkt na horyzoncie. A za nimi sznur samochodów podwaja się co 10 sekund.

A wiecie, z czego to wynika? To jest właśnie ta moja złota myśl – ograniczenia prędkości w mieście nie wskazują tak naprawdę granicy, której nie można przekroczyć. Nie mówią, że każda prędkość poniżej jest akceptowalna, a każda powyżej karalna. Nie, bo gdyby tak było to na ograniczeniu 60/kmh dodatkowy 1 km/h byłby karalny.
Ograniczenia prędkości są wskazówką, jaka prędkość w danym miejscu jest najlepsza. Nie mniejsza, ani nie większa tylko dokładnie ta, która jest otoczona czerwonym kręgiem jest odpowiednia, by bezpiecznie dotrzeć na miejsce, ale na tyle szybko by nie tworzyły się korki. Mówiąc krótko – masz ograniczenie do 70? Jedź 70. Do 50? Jedź 50. Wtedy będziesz jechał odpowiednio szybko i odpowiednio bezpiecznie i zapewniam – z pewnością dotrzesz sprawnie i na czas na miejsce.

Tylko teraz jedno pytanie – jak przetłumaczyć ludziom, że tak się właśnie powinno jeździć?