Kupić Porsche albo Ferrari? Żaden problem – nawet w Polsce. Wystarczy zgromadzić odpowiednią sumę, a następnie udać się na poszukiwanie tak samo jak w przypadku Volkswagena czy Fiata. Niemieckich i włoskich supersamochodów nad Wisłą dostatek, czego nie można powiedzieć o ich legendarnej konkurencji z Japonii. Honda NSX to dzieło genialne, do którego sukcesu przyłożył się sam Ayrton Senna.Być może produkowano już wtedy samochody ładniejsze. Być może Niemcy potrafili stworzyć auto, które szybciej nabierałoby prędkości.

Ale to Honda NSX powstała z zaangażowaniem technologii rodem z Formuły 1. To Honda NSX miała karoserię w całości wykonaną z aluminium, co pozwoliło zredukować jej masę do ok. 1350 kilogramów, nawet pomimo ciężkiego silnika V6 na pokładzie. I to Honda NSX pozostaje najbardziej rasową spośród “cywilnych wyścigówek”. A kiedy debiutowała, był dopiero rok 1990…

Diabeł w potrzasku

Jak na dzisiejsze realia osiągi japońskiego diabła nie wydają się piekielne. 6 sekund do 100 km/h to wynik bardzo dobry, ale – przynajmniej obecnie – nic, o co warto by się zabijać. Prędkość maksymalna robi większe wrażenie – 270 km/h pozwala “objechać” większość nawet teoretycznie szybszych, ale zdławionych elektronicznym kagańcem aut. Maksymalny moment obrotowy – 285 Nm – osiąga się późno. Dopiero przy 6500 obrotów, ale to domena silników Hondy. 274 z 3,0-litrowego i 290 koni mechanicznych z 3,2-litrowej wersji jednostki V-TEC pojawia się tam, gdzie motory innych producentów już dawno z kwikiem zawracają – przy 7300 obr./min..

Zmienne fazy rozrządu, mechanizm różnicowy, napęd na tył, centralnie umieszczony widlasty silnik, manualna skrzynia biegów, którą z czasem wyręczył automat z żywcem skopiowaną z bolidów F1 opcją zmiany przełożeń na kierownicy. Nie łopatkami. Przyciskami. Nie można nie przyznać, że produkowana w latach 1990-2005 Honda była przykładem inżynieryjnej maestrii.

Ale nie tylko pod względem technicznym NSX nie miał sobie równych. Na uwagę zasługuje przecież wygląd, za sprawą którego samochód okrzyknięty został mianem japońskiego Ferrari. Być może na wyrost, a być może krzywdząco. Koniec końców nie było chyba jeszcze w Polsce “celebryty”, który popisywałby się Hondą. A pajaców w Ferrari było przecież na pęczki.

Wydawało mi się, że widziałem Hondę

Zaskakujące jest natomiast, jak łatwo okiełznać Hondę NSX. Japończykom wcale nie przyświecała myśl o stworzeniu potwora. Przeciwnie – zależało im na wyprodukowaniu auta, z którym będzie potrafił poradzić sobie praktycznie każdy. Pod warunkiem, rzecz jasna, że nie będzie przeszkadzało mu niemal 300 koni w silniku (fakt faktem, dostępne dość “wysoko”), napęd na tył, dość ciasna kabina i sztywne zawieszenie. Ale do NSX wcale nie wsiada się jak do bagażnika w Seicento. Miejsca w środku nie ma wiele, ale to nie powód, by amputować sobie którekolwiek kończyny. Zmieszczą się wszystkie. O ile oczywiście będzie się miało okazję to sprawdzić…

Prawdą jest niestety, że już samo zobaczenie NSX wymaga wiele szczęścia. Produkowane rokrocznie nie więcej niż 6 tysięcy egzemplarzy znalazło miejsce w ogrzewanych garażach kolekcjonerów, w Polsce znajduje się zaledwie kilka sztuk. Fakt – cena była porażająca. Ponad 600 tysięcy złotych za choćby najlepszą Hondę to w dalszym ciągu sporo powyżej limitu tolerancji nawet bogatego Polaka. Na rynku wtórnym NSX-a nabyć można byłoby pewnie już za ok. 100 tysięcy, tyle że mało kto chciałby się takiego unikatu pozbyć. W chwili publikacji niniejszego artykułu na sprzedaż w Polsce wystawiony jest jeden egzemplarz – za 250 tysięcy złotych, co wydaje się ceną wielokrotnie zawyżoną.

Ale dopóty, dopóki popyt wielokrotnie przewyższa podaż, to sprzedający mają prawo dyktować warunki cenowe. Choć nie wydaje się, by ktoś miał wkrótce wyłożyć na stół ćwierć miliona za auto z ’94 roku.