3 dni, 2000km, 22h w trasie. Plan był ambitny: jedziemy na targi samochodowe we Frankfurcie. Czasu mało, odległość niemała, ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie w momencie, kiedy możesz zobaczyć na własne oczy coś, co widzisz głównie w gazetach? No jasne, że nie.

3 dni, czasu trochę mało. A skoro jedzie się już tak daleko, to wypadałoby zobaczyć coś więcej niż Frankfurt Messe, które notabene jest niesamowite i chyba powinienem chociaż jeden akapit temu miejscu poświęcić. Frankfurt to przecież jedno z najbogatszych miast w Niemczech, stolica finansowa kraju, miejsce, gdzie jest giełda papierów wartościowych. To chyba wiele tłumaczy, więc warto było trochę to miejsce poznać. Łatwo nie było, uprzedzam.

Frankfurt begrüßen zu dürfen!

To już nie powinno nikogo dziwić, że moje planowanie godziny wyjazdu można o przysłowiowy ‘kant dupy’ rozbić, bo nigdy się to nie sprawdza. Zakładałem wyjazd o godzinie 6.30, wyjechałem o 7:45, wpakowałem się w poranny tłok prowadzący do autostrady, generalnie idealnie jak na początek podróży.
Podróży, która nie przebiegła bez komplikacji. Bo o ile fakt, że nasze autostrady są drogie, jest znany każdemu (89 zł w jedną stronę do granicy – paranoja), to stwierdzenie, że w wielu miejscach są lepsze niż ich niemieckie odpowiedniki, do niedawna byłoby czystą herezją. Ale już nie jest. Wspominał o tym ostatnio Spalacz i ja to potwierdzam. Niemieckie autostrady są bez szału, nie są tak idealnie równe, dużo jest napraw i co najgorsze – dużo jest korków. Ja stałem dobrą godzinę w korku z powodu objazdu, który był w dodatku tragicznie oznaczony, więc gdyby nie inne auta miałbym duży problem. Tak więc, zamiast wyliczonych przez Google Maps 9h20min, jechałem ponad 10 godzin.

Dobrze, że nie dłużej, bo rezerwacja hotelu przepadała o godzinie 18, a my wpadliśmy do hotelu jakieś 2 minuty przed. Mało brakowało.  Szkoda by było, bo Ramada Hotel jest położony w Frankfurt Messe, w miejscu targów, tak bardzo blisko, że można było na nie dojść pieszo. No, prawie można było, ale o tym zaraz.

Frankfurt Messe

To w zasadzie nie są same targi, to jest cala dzielnica wokół nich. I to nas trochę zmyliło, bo postanowiliśmy na targi dojść pieszo. Co było największym chyba błędem całego wyjazdu. Udało nam się minąć wszystkie parkingi idąc dobre 4km, aż w końcu skonsternowani wsiedliśmy przy jednym z nich do autobusu, który przewiózł nas kolejne tyle kilometrów do celu. Nie ma szans, nie doszlibyśmy. A jeśli nawet, to nie wytrzymalibyśmy na samych targach, bo są one przerażająco ogromne. Kolosalne, wręcz abstrakcyjne. To, jak przestrzeń została zagospodarowana pisałem już wcześniej. Że ‘Niemiecka Trójka’ była poza konkurencją, ale reszta też dawała w sumie radę. I że w porównaniu do Genewy to zupełnie inny świat. Także pod względem wielkości samego miejsca.
Byliście kiedyś na targach Polagra w Poznaniu? To teraz sobie wyobraźcie, że całe te targi mieszczą się w największej z hal Messe. A tych hal jest 11. Robi wrażenie, prawda? Wystarczy rzucić okiem na plan:

Mnie się wydaje, że na samych IAA Frankfurt przeszliśmy dobre 12km. Minimum. W ciągu niemal 8 godzin. Może średnia nie jest powalająca, ale przecież nie na wyścigi tam przyjechaliśmy. W każdym razie zmęczenie po tym było duże. Radość zresztą też.

Frankfurt – centrum

Niestety dużo czasu nam nie zostało na zwiedzanie. Poza tym na głodnego to żadna przyjemność, więc tuż po przyjeździe do hotelu w pierwszy dzień od razu postanowiliśmy pójść do miasta i przede wszystkim coś zjeść. W piątek wieczorem. Oczywiście nie pomyślałem o tym, że w Niemczech kultura jest trochę inna i wieczorami każdy kto żyw leci coś zjeść w restauracji byle by nie siedzieć w domu. Ale po godzinie szukania znaleźliśmy: Mantis Bar & Grill. Z czystym sumieniem polecam.

Dawno nie jadłem tak świetnego steku argentyńskiego. 3 różne wielkości, 3 rodzaje wysmażenia. Dla mnie oczywiście wersja średnia, delikatnie różowa w środku. A jak może wiecie, ze stekiem wcale nie jest tak łatwo.

A ten był po prostu idealny, bezbłędny, przepyszny. Do tego frytki belgijskie podane w małym wiaderku, 3 różne sosy i lokalne piwo. Serio, to było zwyczajnie fenomenalne. Tak samo jak burger, którego wziął mój kompan, ze świeżo siekanego mięsa. To wszystko za 40eur. Kurde, przy ich zarobkach to jak splunął.

Potem przyszedł czas na ster miasto, które jest nader urokliwe. Ok., typowo niemieckie, trochę fajnych kamienic, stary rynek, ale najfajniejsze w tym wszystkim jest jego położenie. Stare miasto jest ze wszystkich stron otoczone nowoczesnymi budynkami i drapaczami chmur, a centrum pozostało zupełnie nienaruszone, jak jakaś enklawa, co sprawia super wrażenie.

Drugiego dnia postanowiliśmy poświęcić bardziej na zakupy, bo przecież nie można do Polski wrócić z pustymi rekami, bez żadnych souvenirów. Jest cała ulica, gdzie są tylko i wyłącznie sklepy, a jakże. Całkiem nawet imponująca ale… w sumie rozczarowująca. Mówiąc szczerze, od stolicy finansowej Niemiec spodziewałem się butików Chanel, Valentino, salonów Bang & Olufsen albo przynajmniej dobrych fur jeżdżących w środku miasta. A tutaj bieda! Ok., było sobie raz Maseratti, ale po pierwsze w podstawowej wersji, a po drugie to był wyjątek. Nawet Porsche zbyt wiele nie było.
Co więcej, szalu nie było też na parkingach podziemnych. Ale te akurat SA przynajmniej fajnie rozwiązane, bo mało ulic jest zapchanych samochodami, a parkingów jest od groma, ani razu nie mieliśmy problemu żeby znaleźć miejsce. I nawet jakoś specjalnie drogie nie były, o dziwo.

I tak wydaje mi się, że jak na tylko parę godzin to udało się zobaczyć niemało, szczególnie jak sobie narzuciliśmy takie tempo. W dzień targów 2gi posiłek zjedliśmy dopiero o 21.30, po 13 godzinach! W jakiejś włoskiej restauracji, smacznie, ale bez szału, dzień wcześniej było lepsze.

A sam Frankfurt jest fajny. Wiadomo, cale był jasny, ale jeśli będziecie kiedyś w tamtej części Niemiec, to podjedźcie. Jest parę ładnych miejsc, katedra też robi wrażenie, więc warto. I jest też dzielnica czerwonych świateł, jakby komuś bardzo zależało, przez przypadek wjechałem szukając wyjazdu z centrum

Tak naprawdę są tylko 2 rzeczy, które bardzo mi się nie podobały. Jedno, to ilość żebraków. Dosłownie na każdym kroku, od groma. A druga rzecz się z tym łączy: większość z nich, ogromna większość, to hindusi bądź inni mieszkańcy bliskiego wschodu. Jest ich ogromna ilość, powiedziałbym wręcz, że jest ich już więcej niż rodowitych Niemców. Aż mi ich szkoda. Niemców oczywiście, bo mogą czuć się nieswojo w swoim własnym kraju. A Ci hindusi w jednym z lepszych wypadków kończą tak:

I facet krzyczał przeraźliwie, jak na targu w Turcji, dosłownie.

PS.

Pewnie zauważyliście w tekście, że nie byłem tam sam. Owszem. Wiecie, mamy z Ojcem taką małą tradycję, że na imprezy motoryzacyjne jeździmy razem. Cóż, przecież to On wciągnął mnie w świat motoryzacji