O Polsce i Polakach można powiedzieć wiele złego (chociaż zupełnie nie mam tego w zwyczaju), ale jednego nam odmówić się nie da – jak już bierzemy się za coś, na co patrzeć ma cały świat, to końcowy efekt nie ma sobie równych. Jest pompa, fajerwerki i blichtr, tłumy ludzi dążące do jednego celu na przysłowiowe ‘hura’, generalnie cały naród żyje jednym pomysłem. Było tak w czasach wybitnie zamierzchłych (średniowiecze, Grunwald, Wiedeń, wiecie o co chodzi), tak jest i teraz – wystarczy przywołać Euro 2012, które pomimo fiaska pod względem sportowym było fenomenalne organizacyjnie, no i oczywiście MŚ w siatkówce, które na każdym froncie pokazały, że gdzie jak gdzie, ale My w Polsce organizować imprezy to potrafimy jak nikt. Nie czujecie dumy? Ja czuję, nawet jeśli jest trochę na wyrost.
Tylko ze sportami motorowymi nam jakoś nigdy po drodze nie było. Żużla nie liczę, bo nie dość że go nie lubię, to go nie rozumiem (pewnie dlatego nie lubię – ktoś w końcu powie o co w tym chodzi?), poza tym jak na sport motorowy jest raczej niszowy więc nie ma o czym mówić. Poza tym jedynie w rajdach zawsze ktoś się przewijał, ale i tutaj od dłuższego czasu próżno szukać sukcesu na miarę wygranych w jakiś ważniejszych rajdach samochodowych. Na szczęście jednak za sukces można uznać polską część eliminacji mistrzostw WRC, która podobno (znowu) organizacyjnie stała na bardzo wysokim poziomie.
To by było niestety na tyle. Żużel i WRC to jednak trochę mało, o Picanto Cup i innych podobnych tworach raczej żal wspominać, generalnie Polska sportami motorowymi nie stoi.
Czy tor F1 w Polsce ma sens?
Marzenia są jednak wielkie. Co rusz widzę gdzieś pomysł na wybudowanie nowego toru. Ale nie takiego byle jakiego, lokalnego. Nam marzy się wielki, wspaniały tor o niesamowitych możliwościach, przy których Kuala-Lumpur wygląda jak zabawkowy tor z czasów mojej młodości. Fajna zabawka to była, tak swoją drogą, przynajmniej do momentu, kiedy styki nie przestawały działać.
W każdym razie, plany Narodowego Centrum Sportów Motorowych są i wracają cyklicznie co kilka lat. Jakieś 3 miesiące temu (tak, pomysł na ten wpis jakiś czas leżał i czekał na odpowiedni moment) pojawiła się informacja, że tym razem planowana jest budowa takiego kompleksu na pomorzu, w okolicach Gdańska. Plan, faktycznie, na papierze robił wrażenie, zakładał bowiem:
– tor główny o długości 4335m o 17 zakrętach;
– tor kartingowy, motocrossowy, offroadowy oraz prostą do drag-racingu (1/4 mili);
– centrum badawczo-szkoleniowe;
-hotel (w kształcie bursztynu, jakże oryginalnie)
Fajnie, nie? Na pierwszy rzut oka nawet fantastycznie, wszystko w jednym miejscu, kompleksowo, narodowo jak się patrzy. Nawet wycena sięgająca 400 mln PLN nie wydaje się tak straszna, w końcu jak już robić coś takiego, to porządnie, po naszemu, z przytupem. Wizualizacje jeszcze bardziej pozwalają uwierzyć w to, że taki projekt ma rację bytu.
Ale z perspektywy czasu i rozumu mówię – sory, to nie ma sensu.
Zbudujemy taki tor i co? Kto będzie na tym jeździł? Już raz stworzyliśmy obiekty, na których przez 4 tygodnie biegały gwiazdy europejskich boisk, a teraz co się z nimi dzieje? Na meczach klubowych żaden z nich nie jest wypełniony przynajmniej w połowie, ratują się jedynie organizacją imprez pobocznych. Na stadionach jednak można coś takiego organizować, na torze możliwości są już trochę bardziej ograniczone.
Widzicie, ze sportem motorowym u nas jest właśnie tak jak z piłką nożną – chcemy mieć piękne kompleksy, których będzie nam zazdrościł cały świat. Ale co nam po nich, skoro nie mamy systemów szkoleniowych tworzących rzesze osób, które mogłyby z nich później korzystać? To jest bez sensu. Zaczyna się od postaw, a nie od samego szczytu – sportowcy wiedzą to najlepiej. Tak samo powinno być więc w przypadku całej sportowej otoczki.
A jak jest z tym systemem szkolenia w sporcie motorowym? Nijak jest, o ile słowo ‘tragicznie’ nie odzwierciedla sytuacji lepiej. Przy tym system szkolenia w piłce nożnej to profesjonalizm, a siatkówka to poziom galaktyczny, jak szkółka Barcelony i Ajaxu Amsterdam w jednym (dla niezorientowanych – to chyba najlepsze szkółki na świecie). W Polsce nie ma czegoś takiego jak szkolenia dążące do stworzenia kierowców wyścigowych. Pojedyncze perełki, które gdzieś tam wypływają na szersze wody są jedynie efektem uporu tej osoby, ich rodziny i wiary sponsorów, że coś z tego będzie. Najczęściej kończy się to wyjazdem za granicę w wieku 13 lat. Więc o czym my tu w ogóle mówimy? Jakie szkolenie?
Na czym szkolenie? Torów w Polsce nie ma. Te lepsze, tak jak te w Poznaniu czy Kielcach to rarytasy, a i tak na zachodzie byłyby skwitowane prychnięciem – takie obiekty ma tam co drugie większe miasto. U nas można policzyć je na palcach jednej ręki. A jeżeli już nawet uda się wybudować coś, co ma kilka w miarę profesjonalnych zakrętów, to i tak po jakimś czasie okazuje się to krwią w piach, co dobitnie pokazuje przykład toru w Lublinie mimo 40 lat obecności, dzięki obywatelskiej (tfu!) współpracy, został przeznaczony do zamknięcia. Póki co jeszcze działa, ale trudno powiedzieć jak długo jeszcze dane mu będzie walczyć o swój byt na tej słabej, ale jednak istniejącej motorowej mapie Polski.
Wracam więc do pytania – po co w Polsce tor spełniający wymogi F1? By utopić 400 mln zł w marzeniach o kolejnej potędze? Raz może się udać, kolejny może być nawet sukces, ale na wiecznym farcie jechać się nie da. Mamy w sobie tą ochotę, by pokazać wszystkim wokół, że potrafimy coś zrobić naprzeciw kolejom losu. To nas nakręca, czasem niestety na naszą, chociażby finansową, zgubę.
Jeśli spytacie mnie za 10 lat – czy warto w Polsce budować tor F1 – to odpowiem tak tylko wtedy, kiedy zobaczę kolejnego Polaka w F1. Ale tylko takiego, który od A do Z nauczył się jeździć u nas w kraju. W innym wypadku i za 10 lat będą to wyrzucone w błoto pieniądze.