Co do jednego już zdążyliśmy się jakiś czas temu zgodzić – dobrej prasy motoryzacyjnej w Polsce zwyczajnie nie ma, przynajmniej w jakimkolwiek szerszym nakładzie. Wszelkie gazety pochodzenia zagranicznego nie przekraczające 5zł za wydanie wręcz kłują w oczy tendencyjnością swoich ocen, prezentowane w nich newsy są mocno wybiórcze, a poziom językowy artykułów jest tak wyżęty z emocji jak komunikaty prasowe dot. sprzedaży garnków.

To natomiast, co jest warte przeczytania, jest: a) trudno dostępne; b) nie na każdą kieszeń; c) zazwyczaj o wyspecjalizowane tematyce. Niepotrzebne skreślić, ale jest to test wielokrotnego wyboru, więc wszystko może pasować.

Dla mnie więc na placu boju pozostał jedynie RAMP (którego kiedyś już wychwalałem pod niebiosa – klik) oraz Classic Auto – znajomy ostatnio mi przyniósł i jakoś mnie pochłonęło. Dobre zdjęcia, niezły dobór materiałów, może trochę zbyt nudne i rzeczowe (w sensie mało emocjonalne) teksty, ale generalnie gazeta zdecydowanie na +. Szczególnie, że ostatnio mam totalną fazę na youngtimery i próbuję się zliczyć, czy aby nie mam wolnych funduszy na coś, co dobrze by wyglądało na felgach BBS RS.

Poza tymi dwiema pozycjami tak naprawdę dla mnie jednak nie ma nic. Oczywiście jest jeszcze wspomniana prasa specjalistyczna, taka czysto techniczna pokroju „jak naprawić tłok typu Reuleaux mimośrodowo umieszczony w epitrochoidalnym korpusie” (czyli po prostu silnik wankla, którego notabene naprawiać się w zasadzie nie opłaca), ale to traktowałbym akurat jako oddzielną formę motoryzacyjnego wyrazu dla typowych freaków ze skłonnościami do niemal masochistycznego zalewania swojego mózgu inżynierskim żargonem. Co w sumie zaczyna mnie coraz bardziej kręcić i zaczyna rodzić w mej głowie plan na jakiegoś porządnego garażu z kanałem.

No i to by było na tyle, jak dla mnie troszkę mało. Bo widzicie, mimo, że spędzam w internecie ogrom swojego życia, to wciąż lubię usiąść wieczorem w głębokim fotelu z winem/miętą w jednej ręce, w drugiej trzymając kawał dobrej literatury w fizycznej postaci. To potrafi odprężyć. I choć, co oczywiste, po większości jest to klasyczna proza różnych gatunków, to czasem daję sobie również szansę na coś ze świata motoryzacji. Problem w tym, że nie za bardzo jest czemu dać szansę.

 

Czy istnieje dobra literatura motoryzacyjna?

Ale czego ja się spodziewałem? No chyba nie czegoś pokroju Marqueza o tytule „Miłość w czasach motoryzacji”, bo jak ktoś chce okołomotoryzacyjne opowiadania to niech lepiej siądzie przed telewizorem i obejrzy F&F.
Jeśli jednak ma być to coś, co ma jednocześnie być rozrywką, a także jednak przynajmniej pośrednio zahaczać o tematy samochodowe, to zawsze może sięgnąć po Świat wg. Clarksona. Oczywiście tylko w wypadku, jeśli rzeczonego pana się lubi, bowiem dla mnie były to jedne z najgorzej spędzonych chwil mojego życia, tak samo zresztą jak każdy kolejny odcinek top Gear, który miałem nieprzyjemność oglądać. Ale są i fani, więc chyba każdy powinien spróbować tego na sobie.

Z czystym sumieniem mogę za to polecić to, co pisze Jacek Balkan – jeden z najlepszych redaktorów motoryzacyjnych w Polsce, autor Codziennego Poradnika Motoryzacyjnego na TOK FM, facet o wielkiej wiedzy i autor kilku książek takich jak np. Samochody Marzeń, czy Skandaliczna Historia Motoryzacji.

 

Ta ostania zresztą to jedna z lepszych pozycji, jaką odnośnie motoryzacji miałem okazję w rękach trzymać. Bo choć jak na lekarstwo w niej zdjęć (dosłownie parę stron), a całość jest napisana zupełnie bezdialogową prozą, to i tak czyta się to całkiem lekko, przyjemnie i z dojmującym uczuciem chłonięcia wiedzy, do której wcale nie tak łatwo jest dotrzeć. Będąc jednak z Wami zupełnie szczerym – nie jest to coś, co połyka się w jeden wieczór. Dawka rozdział/dzień jest jak najbardziej wystarczająca, bo natłok informacji zamieszczonych na jednej stronie jest czasem wręcz przytłaczający. Tak czy inaczej – z książek wagi lekkiej jest to najlepsze, co do tej pory mogłem przeczytać.

 

Ewentualnie jeszcze można zawsze sięgnąć po pozycje typowo biograficzne – te jednak pozostawiam już do bezpośredniej oceny każdemu z Was. Jedyna biografia, która tak naprawdę mnie wciągnęła to ta o Stevie Jobsie, a jakakolwiek motoryzacyjna przyprawiała mnie o niekontrolowane wstrząsy i migrenowe bóle głowy – tego zazwyczaj nie dało się czytać i usypiało to lepiej niż podwójna dawka Valium.

To są jednak wszystko książki pisane z perspektywy autora i jego odczuć – siłą rzeczy więc są mniej lub bardziej emocjonalne, mogą pozwolić sobie na wytłuszczanie pewnych wybranych faktów, nie uciekają od subiektywizmu. Z drugiej strony natomiast są klasyczne albumy i książki o konkretnych markach, które z założenia są mocno techniczne, na tacy podają jak najwięcej twardych faktów i do minimum ograniczają jakąkolwiek osobowość tekstu.

I tutaj dopiero trudno jest znaleźć coś godnego uwagi.

Zazwyczaj bowiem są to książki, których nikt rozsądny sam z siebie nie kupi – złożone ze zdjęć z Google Images i przekładów tekstów z Wikipedii istnieją tylko po to, by dać komuś mało pomysłowemu jakikolwiek pomysł na prezent. Ktoś interesuje się motoryzacją? – voila, kup mu album ‘Najszybsze samochody świata’, w którym znając życie nikt nie wspomni o takim egzotyku jak Lykan, czy Aero. Same Bugatti, Ferrari i Koenigseggi. Do tego klasyczne „kopiuj-wklej” ze strony producenta odnośnie danych technicznych, twarda okładka i można dawać o druku.

Tak, znaleźć porządny, powiedziałbym wręcz kompetentny, album motoryzacyjny to nie lada sztuka. Taki, w którym zamieszczone są wszystkie modele z dokładnym opisem, dzięki czemu nie trzeba przerzucać internetu, by na szybko coś znaleźć. No i zdjęcia – one są najważniejsze.

 

Taki np. album Ferrari stworzony przez Roberto Bonetto to przykład idealny – w tym momencie nie posiadam książki, która dysponowałaby lepszymi fotografiami. Niemal każde auto na czarnym tle, zdjęcie duże na dwie strony, każdemu modelowi poświęcone kilka stron z historią powstania, datami, zmianami i, co dla mnie kolosalnie ważne, fotografiami najistotniejszych elementów. Taki układ powoduje, że o samochodzie wiadomo niemalże wszystko – więcej można wyciągną chyba jedynie od właściciela podziwiając auto na własne oczy.

 

Serio, lubię sobie po prostu posiedzieć w wolnej chwili i popatrzeć na to, czego pewnie po większości w życiu nie zobaczę. A jako fanboy włoskiej motoryzacji jednocześnie mnie to boli, a z drugiej strony cieszy, że przynajmniej tyle mogę. Tak btw. – książka jest szyta, a nie klejona. A to się nieczęsto zdarza.

Podobnie dobre są zresztą albumy wydawnictwa Buchmann – dość kompletne, o dobrym doborze informacji, trudno się do czegoś przyczepić.

 

No i oczywiście rodzaj ostatni – manuale oraz inna fachowa literatura motoryzacyjna. Ale tak jak w przypadku gazet technicznych tak i tutaj nie poświęcę temu zbyt wiele uwagi. Jest to gatunek wymierający, który zabiły fora i strony internetowe. Może i dobrze, bo i tak te pozycje były już często przedawnione w momencie publikacji.

Prawda jest taka, że dobrej literatury motoryzacyjnej niemalże nie ma. Jeśli jest, to poszczególne pozycje spodobają się tylko niektórym. Powód jest prosty i taki sam jak w przypadku prasy – internet dostarcza wiedzy szybciej, więcej i często także na bardzo wysokim poziomie. Wystarcz popatrzeć na co poniektóre blogi – czy one nie są przykładem świetnych opowieści, ciekawych testów i pięknych zdjęć? Są. Tak samo vlogi – niektóre kanały na YT (tutaj macie najlepsze) dają więcej frajdy niż jakikolwiek program w tv.

Niestety sprowadza się wszystko do tego, że tego typu książki najlepiej wyglądają jedynie na półce – okładka może i jest ładna, ale do wnętrza zagląda się zazwyczaj raz i tyle wystarczy. Niełatwo jest więc znaleźć coś, co częściej zostanie odkurzone dłonią, niż ścierką. Warto więc zwracać uwagę na szczegóły, bo to one świadczą o jakości książki. Nawet to, jak jest ona wykonana często mówi równie wiele, co jej autor.

Może jednak dobrze, że tak trudno jest znaleźć coś dobrego? Możliwe bowiem, że jak już coś znajdziemy, wtedy będziemy do tego wracać jak do najlepszych powieści.