Przy okazji dyskusji na temat, dość marnej, umówmy się, próby wskrzeszenia Syrenki, która przewija się ostatnimi czasy przez media, jako główny problem całego problemu wskazywano mocno ograniczony budżet. Kwota 4,5 mln zł jako wartość bezwzględna robi wrażenie – każdy człowiek za takie pieniądze mógłby przeżyć swoje życie w całkiem przyzwoitych warunkach, a i kolejne pokolenia jego latorośli miałyby ustawioną przyszłość, jeśli jegomość miałby głowę na odpowiednim miejscu.

4.5 mln zł w przemyśle motoryzacyjnym to już jednak wartość raczej mała, o ile nie śmieszna – w tej kwocie u kluczowych marek zamyka się projekt samego wnętrza, a wręcz jego poszczególnych części, a nie całego samochodu. Na stworzenie nowego modelu od samego początku przeznacza się bowiem kwoty od 1 miliarda dolarów wzwyż, a to i tak w przypadku modeli budżetowych. Te samochody, które mają podbić rynek kosztują marki bliżej 6 miliardów dolarów. Kwota zupełnie z kosmosu.

 

Koszt wyprodukowania samochodu waha się od 1 mld dolarów do nawet 6 miliardów w przypadku zupełnie nowej konstrukcji. Na takie wydatki może sobie pozwolić tylko kilka firm na całym świecie.

 

Taka Syrenka czy inne lokalnie wskrzeszane marki nie mają więc szans bez pomocy wielkich koncernów, nie ma co się łudzić. Marzenia to rzecz piękna, ale pozostawić odrobinę rozsądku też by wypadało – tak dla własnego zdrowia psychicznego. Lepiej więc chyba skrobać coś tam sobie we własnym garażu, niż tworzyć pokrakę chwaląc się w mediach myślą techniczną rodem z koszmarów inżyniera.

Dlatego też na rynku jest tylko kilka ogromnych koncernów, bo nikogo więcej zwyczajnie nie stać, by podjąć ryzyko stworzenia od nowa marki, samochodu, silników, skrzyni biegów i innych podzespołów – patrząc nawet na tych wielkich widać, jak jest to czasem nieprzewidywalne. Nawet taka potęga jak Samsung bała się stworzyć własny samochód, więc zaczęli produkować na licencji Renault.

Czemu się zresztą zupełnie nie dziwię, bo ma to sens i ekonomiczny, a nawet w sumie wizerunkowy – zamiast bawić się w strzelanie w ciemno, wzięli nową, ale sprawdzoną konstrukcję i wprowadzili ją bez zmian konstrukcyjnych – jest więc wilk syty i owca cała.

Dlatego też nie potrafię zrozumieć podchodów Apple’a, który będąc jedną z najlepiej zarządzanych marek świata, wciąż robi podchody do wejścia na rynek samochodowy ze swoim, niby pionierskim, produktem.

Apple i samochody

Z tego co mi wiadomo, a co także przewijało się w plotkach za czasów panowania Steve’a Jobs’a, plany stworzenia samochodu były oczkiem w głowie ‘jabłkowego guru’. Ponoć plany istnieją już od dawna, design jest dopracowany, a jedyną barierą wejścia Apple na rynek samochodów była technologia elektryczna, która pomimo masy samochodów tego typu, wciąż jest raczej w powijakach i nie zapowiada się na jakiekolwiek przełomowe odkrycia, szczególnie w kwestii pojemności i żywotności baterii. Co jakiś czas jednak świat obiega informacja, że coś faktycznie jest na rzeczy, że coś się tworzy, że coś może w ciągu kilku najbliższych lat ujrzeć światło dzienne.

Zamiast tego, na ten moment, mamy jednak coś zupełnie innego – system CarPlay kompatybilny z Apple’owym iOS. Jest to nic więcej jak system zarządzania samochodem połączony z telefonem komórkowym (pisałem o tym szerzej we wpisie iOS i Android – bitwa o kierowców), który ma ułatwić korzystanie z multimediów pokładowych. I jest to jak najbardziej logiczne – aktualne systemy, nawet te najlepsze, nie współpracują idealnie z każdym telefonem (nie wspominając o tych opartych na W8), mają swoje ograniczenia, a tego typu otwarcie komputerów samochodowych może wyjść na dobre. Może, acz nie musi, o czym już kiedyś mówiłem.

Tak czy inaczej, pierwsze kroki w stronę rynku samochodowego zostały już podjęte i od tego nie ma odwrotu. Sęk w tym, że tworzenie oprogramowania do samochodu to 1% całości konstrukcji – cała reszta jest znacznie bardziej skomplikowana pod względem tak technologicznym, jak i ekonomicznym, a również logistycznym. A dla firmy niedoświadczonej może to być podwójny strzał w kolana i nawet łokcie, niezależnie od środków finansowych.

Po co Apple własny samochód?

Właśnie, środki finansowe. Apple to taka ciekawa firma, która mimo tego, że jest dość wyspecjalizowana i nie posiada zbyt wielu produktów, zarabia tak kolosalne pieniądze, że trochę trudno je pojąć. Wartość aktywów? 178 miliardów dolarów. Dla ogarnięcia tej kwoty podpowiem, że jest to sześciokrotność aktywów grupy VW i siedmiokrotność tego, co posiada GM. A teraz porównajcie sobie portfolio tych koncernów i zacznijcie się zastanawiać, skąd się wzięła tak kolosalna różnica.

A ludzie mówią, że skuteczne zarządzanie i PR to mrzonki. Śmieszne.

Pod kątem finansowym Apple stać na stworzenie samochodu jak nikogo innego. Mogą tworzyć projekty jakie chcą, a i tak ich sytuacja finansowa ledwo to odczuje szczególnie, że patrząc na wyniki finansowe spółki nigdy nie była ona w tak fantastycznym położeniu. Nawet za czasów Jobs’a.

 

Apple ma taką nadwyżkę finansową, że może sobie spokojnie pozwolić na wyprodukowanie własnego samochodu. Może to być jednak gwóźdź do trumny ich reputacji.

 

Problem pojawia się jednak nie w finansach, a w zaufaniu do marki. Swego czasu Apple było synonimem niedoścignionej jakości i innowacyjności – wiadomo komu należy przypisać za to zasługi. Te czasy jednak minęły i już od bardzo dawna (bierzcie pod uwagę, że mówimy o najbardziej innowacyjnym rynku urządzeń elektronicznych) Apple nie zaprezentowało rozwiązania, które okazałoby się w jakikolwiek sposób przełomowe. Z jednej strony można to nazwać zrównoważonym rozwojem, ale to nie działa w tych kategoriach. Tutaj potrzebny jest szok, niedowierzanie i coś, za cym cała reszta będzie gonić.

Apple to straciło. Straciło też jakość, co widać po kolejnych generacjach produktów, które psują się już tak samo, jak wszystko inne (gdzie ten iPhone, który działał bez zrzutu przez 4 lata?). Postrzeganie marki nie jest już tak nieskazitelne, jak jeszcze 2 lata temu.

Mamy więc zderzenie dość potężne – z jednej strony zasoby finansowe, które pozwalają stworzyć niemal co tylko się żywnie podoba, ale z drugiej brak doświadczenia, absurdalnie kompetencyjny i konkurencyjny rynek oraz nadszarpnięta pozycja marki. Oraz, co równie ważne, wciąż brak konkretnej technologii.

Na co to komu?

Podobno dla Apple ma to być sposób na pozbycie się nadwyżek finansowych. Tak, są tacy którzy chcą mieć mniej, a raczej płacić mniej do skarbu państwa – wiecie, chodzi o redukcję przychodów, budowanie kosztów etc. Póki co Apple zwyczajnie nie ma na co wydawać pieniędzy, bo każdy ich produkt to ewolucja, a nie rewolucja. I tutaj pojawia się miejsce dla iCar’a, który konstrukcyjnie mógłby bazować na podzespołach innych samochodów, co znacznie ułatwiłoby zarządzanie kosztami i przekierowanie finansów na rozwiązania do tej pory niespotykane.

To, że jest taka możliwość nie zawsze jednak oznacza, że jest to okazja. Firma, która zajmuje się wyłącznie technologią ma oczywiście teoretyczną bazę oddanych klientów, jednakże wiara w to, że telefon bądź komputer jest dobry nie musi się zupełnie przekładać na wiarę, że także samochód ich produkcji będzie majstersztykiem designu i technologii, nawet jeśli działałby na sprawdzonych podzespołach. Zresztą działanie na podzespołach innych marek automatycznie skazuje ten projekt na porażkę – no bo jak to, co to za innowacyjność, kiedy nie jest to nic nowego? To zresztą aktualnie przeżywa Google, które coraz bardziej skłania się do użyczania swojej technologii autonomicznej jazdy niż do produkcji własnych modeli.

Działanie na podzespołach innych marek to najgorsze co Apple mogłoby zrobić – straciliby wtedy wszystko ze swojej wyjątkowości

Nie wierzę więc, że po serii raczej marnych (jak na ta markę, czyli mało innowacyjnych) produktów jest to dobry moment na samochód elektryczny. Tworzenie nowej marki to przedsięwzięcie karkołomne i choć udało się to np. w przypadku Tesli, to jednak tam sytuacja też była trochę inna – tam była czysta karta, coś nowego, nikomu nieznanego. Miało to szanse jak 1 do 100, ale wypaliło.

Apple jest znane i są wobec niego ogromne wymagania, których dopełnienie będzie w tym wypadku niemal niemożliwe z jeszcze jednego powodu – technologii. Jeśli nie są w stanie sprawić, że baterie w ich telefonach będą wytrzymywały dłużej niż konkurencji, to jak chcą to zrobić w samochodach? Zresztą – teraz technologią przyszłości są raczej ogniwa wodorowe, niż baterie litowo-jonowe. Przyznają to zresztą japońscy potentaci energii alternatywnych. Więc co, Apple, kolejny strzał w kolano?