Wiecie, czemu Toyota stworzyła markę Lexus? Nie chodziło tutaj o zwykłą chęć posiadania luksusowej marki. Chodziło o chęć podbicia rynku amerykańskiego, a Toyota, w późnych latach 80’, była tam traktowana bardziej tak, jak u nas jest Dacia, czyli z lekkim przymrużeniem oka. Stąd też włodarze koncernu wpadli na pomysł stworzenia marki, która pod względem konstrukcyjnym, jakościowym, technologicznym i przede wszystkim pod względem grupy docelowej odbiorców będzie totalnie odseparowana od Toyoty. Chodziło po prostu o to, że Lexus miał być marką, która odcinała się od marki-matki czym tylko się dało.
Jak to się skończyło wszyscy wiemy. Lexus może nie jest w 100% konkurencją dla Niemieckiej Trójki (gadałem ostatnio z facetem z Mercedesa, tylko prychnął jak usłyszał wzmiankę o Lexusie. O Audi miał takie samo zdanie), ale mało kto traktuje jakikolwiek z modeli jak Toyotę z przypudrowanym noskiem. Odcięcie udało się niemal perfekcyjnie i jedynie system hybrydowy jest czymś, co łączy w sposób ewidentny obie marki. Tak notabene, mogliby dla Lexusa chociaż zmienić nazwę tego systemu, żeby tak jednoznacznie się nie kojarzył, skoro tak bardzo zależy im na utrzymaniu luksusowego wizerunku. To trochę nie przystoi i jest zwyczajnie niespójne z całą wizją. Ale to taka drobnostka, która większości może umknąć, a w 99,9% przypadków nie ma najmniejszego znaczenia przy kupnie. Szczególnie, że Toyota, pomijając swoją nudną naturę, nie jest już tak źle postrzegana jak niegdyś.
Tak więc operacja się udała i Lexus wciąż rozpycha się łokciami jak tylko może. I dobrze, przynajmniej nie jest tak monotonnie niemiecko.
I teraz dokładnie to samo Citroen chce zrobić z modelami DS – chce na ich podstawie stworzyć zupełnie nową, luksusową markę, totalnie odrębną od marki – matki.
A ja zupełnie tego nie widzę
Bo widzicie, z Lexusem była i jest o tyle prosta sprawa, że jeśli ktoś jest laikiem motoryzacyjnym, to tej marki z Toyotą raczej w głowie sobie nie połączy. Pomijając tą wspomnianą hybrydę i to, że czasem mają wspólne salony (ale to już baaaardzo rzadko), to te marki są od siebie zupełnie oderwane, więc nie ma o czym mówić. Lexus powstał nie z Toyoty, ile przy jej udziale, a to jest ogromna różnica.
Z Citroenem jest jednak inaczej. Najpierw były sobie normalne Cytryny (a widzicie, slang jednak urozmaica teksty), potem ni z tego ni z owego powstał DS3, który oprócz dwóch magicznych liter z oryginalnym DS’em nie miał nic wspólnego. Ale auto jest super fajne, mega mi się podoba i nie mam zupełnie nic do tego, że powstało. Potem dodali do gamy DS4 (kto mi wytłumaczy, czemu te tylne szyby nawet się nie uchylają?), następne było przepiękne wręcz DS5. No i teraz DS5 LS i ten DS6 WR, który też wygląda całkiem najs, jest niemal identyczny w porównaniu z prototypowym Wild Rubis.
Jest tutaj jednak pewien haczyk: to nie są DS’y same w sobie. To są Citroeny DS z przyrostkiem ‚coś tam coś tam’. Nikt nie powie, że jeździ nowym DS’em, tylko raczej wypluje zwrot, że jeździ nowym Citroenem DS. Czy jakoś tak.
I teraz czas na główne pytanio – zastrzeżenie co do samego pomysłu: jak Citroen chce sprawić, by ze świadomości ludzi wyrzucić ten przedrostek ‘Citroen’ przed nazwą ‘DS’ w taki sposób, by w głowach ‚DS’ pozostał jako zupełnie odrębna marka? Jak chce oderwać się od marki – matki, pod której skrzydłami ciągle funkcjonuje?
To nie zadziała tak jak z Lexusem czy z Infiniti, które powstawały od zera i od początku pracowano nad tym, by nie były kojarzone ze słabszą wizerunkowo marką. Tutaj jest ewidentnie problem, że nawet jeśli pojawi się ta odrębna marka ‘DS’, to każdy i tak będzie wiedział, że jest to przypudrowany Citroen. Nawet niech ma tonę fluidu na masce, ale to wciąż będzie ta sama, słabsza wizerunkowo marka.
A tego odbiorcy samochodów o podwyższonym luksusie bardzo, ale to bardzo nie lubią.
Mogę się mylić, ale raz zapamiętany wizerunek trudno jest zmienić, szczególnie w tak skostniałym segmencie rynku. Trzymam kciuki, ale wątpliwości jestem pełen.