Ostatnio na jakimś niszowym programie (TVP Kultura?) wpadłem na film o Enzo Ferrari. Usiadłem znudzony, włączyłem byle co, akurat leciało i jakoś mnie na chwilę wciągnęło. Nie miałem np. pojęcia, że jego syn (Dino, stąd ta nazwa marki…) miał dystrofię mięśniową. Nie wiedziałem też, że Enzo był aż takim skurwielem wobec ludzi, którzy go otaczali.

Bo jeśli chodzi o konkurencję, to było to oczywiste. Do legendy przecież przeszła historia związana z Ferrucio Lamborghini: podobno przyszedł do Enzo Ferrariego z pomysłami, jak usprawnić jego samochody, a ten w gniewie odprawił go z kwitkiem. Druga wersja mówi o tym, że Lamborghini chciał sprzęgła do swoich traktorów, a po rozmowie się tak wkurzył, że postanowił stworzyć lepszy samochód, niż kiedykolwiek Enzo Ferrari byłby w stanie. Która wersja jest prawdziwa, tego nie wiem, ale fakt faktem od tamtej pory na włoskiej ziemi trwa ‘święta wojna’ między tymi dwoma supersportowymi markami. Wojna, którą w tym momencie wygrywa Ferrari.

Ferrari ma przewagę psychologiczną…

Myślisz ‘włoska szkoła designu’, mówisz Ferrari albo Alfa Romeo. Myślisz ‘włoski samochód sportowy’, na pierwszym miejscu zawsze wymienisz Ferrari. Lamborghini zostanie wymienione jednym tchem, ale będzie na drugim miejscu. Zawsze. A ten, kto wie co w trawie piszczy, mówiąc Ferrari, pomyśli ‘Włoch’, natomiast mówiąc Lamborghini, pomyśli ‘Niemiec’. I będzie wiedział, że Gallardo, pomimo swego rodowodu, to ciągle brat Audi R8, które jest supersamochodem gorszego miotu. Takim kundlem, trochę przybłędą. Niebrzydkim, narowistym, czasem łapiącym za serce, ale bez rodowodu. A rodowód, wśród marek sportowych ma znaczenie.

Ferrari natomiast nie ma tego problemu. Zawsze było pierwsze, najlepsze, było diamentem w koronie grupy FIAT. Lamborghini nie jest żadnym diamentem. Jest kolejnym z rzędu marek, o które trzeba dbać, ale która jeśli nie przyniesie zysków, to będzie skreślona. Ferrari nie zostanie skreślone nigdy.

…i modelową w sumie też

Ferrari jako jedyna marka w całym koncernie nie ugina się pod jarzmem księgowości i ma dowolność w kreowaniu modeli. To widać, bo co rusz marka z Maranello zaskakuje nas jeśli nie nowymi samochodami, to przynajmniej nowymi edycjami specjalnymi. Zwyczajnie Ferrari wyciska z każdego modelu tyle, ile się da. A potem pokazuje następcę, który okazuje się znowu o klasę lepszy. I tak w swojej ofercie Ferrari ma w zasadzie 7 modeli. Bez wersji specjalnych. I każde jest dopracowane do maximum.

A ile ma Lamborghini? 3. Aventador, Cabrera i Veneno. Mogą się podnieść głosy, że tutaj nie chodzi o ilość, ale o jakość. I że Lambo ma inną politykę, bo robi więcej edycji specjalnych, niż ma to w zwyczaju Ferrari. Pewnie, że tak. Ale jednak przy tak bardzo porównywalnej klasie samochodów, te kilka modeli robi różnicę. Ferrari można bardziej dopasować do siebie. W przypadku Lamborghini nie, wybór masz ograniczony. A to robi różnicę nawet wśród  najbogatszych, których stać na dowolny z tych samochodów.

 

Warto zresztą rzucić okiem na modele. Ja w Aventadorze jestem zakochany odkąd byłem na jego premierze w Genewie. Ultrapiękne auto, design tak niewiarygodny, że poprzednik, Murcielago, może mu opony lizać. Ale patrząc na F12 Berlinettę też mam podobne uczucia. Te auta, pomimo różnic technologicznych, są tak do siebie zbliżone, że tylko kaprys tak naprawdę decyduje o tym, które z nich wybrać. Nic więcej.

 

Podobnie jest w porównaniu Cabrery (w sumie to się okaże, ale tak załóżmy) do 458 Italii. Podobny target, totalnie różna charakterystyka. Tutaj niuanse decydują o tym, na który model padnie wybór. Ja bym wybrał Cabrerę, bo Italia jakoś mi nie leży. Ale to tylko i wyłącznie moje widzimisię, nie jest to podparte żadnym racjonalnym argumentem.

Lamborghini nie ma natomiast przeciwwagi dla np. FF, albo dla 599. Te właśnie samochody robią różnicę, tworzą przewagę. W tym elemencie to Ferrari jest lepsze. No i jest lepsze jeszcze pod jednym, chyba najważniejszym względem: samochodu flagowego. Wybaczcie, gdyby kwestia ceny nie grała roli, gdybym miał patrzeć na sam wygląd, to zamiast Veneno brałbym Multiplę. Albo BMW 5GT. Lamborghini Veneno jest tak obrzydliwie brzydkim samochodem, że nawet gadka typu: „każda część tego samochodu jest podporządkowana aerodynamice i osiągom” nie robi na mnie najmniejszego wrażenia. To wygląda jak pieprzony transformers po wyjątkowo ciężkim boju z Megatronem. Jak, jak… brakuje mi wręcz porównań.

 

Przy tworzeniu LaFerrari również kładziono nacisk na aerodynamikę, najnowsze technologie prosto z F1 oraz najlepsze osiągi w historii marki. A wierzcie, nawet po tych 10 latach od premiery Enzo, nie musiało wcale takim łatwym być stworzenie czegoś jeszcze lepszego, jeszcze bardziej spektakularnego. Inżynierom z Maranello się to udało. To auto jest naturalnie piękne. Przy Veneno wygląda jak wszystkie aniołki Victoria’s Secret raziem wzięte stojące obok waszej najbrzydszej koleżanki z podstawówki. Tej z pryszczami, krzywymi zębami i tłustym cielskiem, z której na 1000% nie będzie pięknego labędzia. Taka jest różnica. LaFerrari jest absolutnie zjawiskowe. Jednak da się stworzyć samochód, który będzie nie tylko wizytówką możliwości, ale będzie także zjawiskowy.

 

Ale po co to porównywać?

A i tak każdy wybierze to, na co będzie miał ochotę. A jeśli nie będzie się mógł zdecydować to weźmie kilka. Jak typ jest szejkiem, to weźmie wszystkie. Bo może, proste.

To jest jak porównywanie sprzętu audio Marka Levinsona do Bang & Olufsena. Jak porównywanie Chanel do Prady. Tutaj każdy ma rację. Bo pomimo, że Ferrari jest lepsze historycznie, modelowo i psychologicznie, to przyjdzie ktoś i powie, że Lambo jest lepsze. I będzie miał rację. Bo w takim świecie rządzą kaprysy, a nie rozsądne wybory. A potem przyjdzie kolejny, powie, że bierze McLarena P1 i każe wszystkim wypie*dalać. I też będzie miał rację. Swoją, ale będzie miał.

Chyba, że ktoś wybierze Veneno. Wtedy z pewnością nie będzie miał racji.