Emocje sięgają zenitu niczym podczas noworocznego orędzia prezydenta. Orgia przeciągłych ziewnięć wywołała sztorm na Pacyfiku, zatapiając trzy pomniejsze wyspy. Chińczycy – dla podgrzania emocji – postanowili wreszcie uczciwie policzyć siebie nawzajem. Gdzie jesteśmy? Nie, nie na wykładzie z podstaw rachunkowości dla ociemniałych. Siedzimy za to w jednej z dwóch popularnych europejskich lodówek i – na własne ryzyko – właśnie przekręciliśmy kluczyk w stacyjce.

Emocji nie przybyło. Atmosfera wciąż jeszcze nie wskazuje na koniec epoki lodowcowej, zaś oba samochody prezentują się blado niczym zadek Eskimosa w środku nocy polarnej. Nie ubliżając… nocy polarnej. Tymczasem Citroen Berlingo i Peugeot Partner – bliźniacze konstrukcje – to wcale nie są złe auta. Szkopuł w tym, że w Polsce wszystkie bliźniaki mają z gruntu przesrane.

Jedni wolą Pepsi, drudzy Coca-Colę. Jedni Lecha, drudzy Jarka. Jedni nie lubią Murzynów, drudzy czarnych. Tak czy inaczej, podkreślić trzeba fakt, że podział na Berlingo i Partnera to jedynie wybieg marketingowy koncernu PSA. Mając świadomość na temat wagi konsumenckiego widzimisię, Francuzi jeden i ten sam samochód zrobili dwa razy. Raz z lwem na masce, drugi – ze „strzałkami”. I choć są to pojazdy w stu dziesięciu procentach identyczne, produkowane na przemian na tej samej linii w hiszpańskim Vigo, to spekulacje na temat wyższości jednego z nich – mimo iluś już lat od debiutu – wciąż nie ustają. A to Citroen wygrywa, a to Peugeot. A to w Partnerze zmieści się butelka Coca-Coli więcej, a to Berlingo ma żywsze kolory tapicerki. Licytacja trwa w najlepsze, zapewniając PSA ubaw po pachy.

Intro

Tak Berlingo, jak i Partner, to przede wszystkim samochody użytkowe. Dzięki dużej ładowności i geometrycznie proporcjonalnym kształtom przestrzeni bagażowej, bardzo chętnie wykorzystywane były (i są w dalszym ciągu) w roli niewielkiego samochodu dostawczego. Sprawując się dużo lepiej niż niejedno kombi, “Francuzy” trafiły też do wielu firmowych flot, pełniąc funkcję swego rodzaju pojazdu wielozadaniowego. I pod tym też kątem należy je dzisiaj oceniać. Komfort jazdy – z założenia ograniczony praktycznością. Osiągi – ograniczone ekonomicznością. Kształty – a zresztą, same mówią za siebie.

Produkcję obu modeli rozpoczęto w 1996 roku, zaś najwięcej egzemplarzy zjechało z taśm w Vigo. Co ciekawe jednak, Citroeny z lat 1998-2002 montowane były również w polskiej Nysie. W pierwotnej swojej formie dotrwały do 2002 roku, kiedy zdecydowano się przeprowadzić facelifting. Zmiany dociążyły auta wizualnie oraz “przytępiły wyraz pyska”. Tak czy inaczej, i Peugeoty, i Citroeny produkowane po 2002 roku pod względem designu niczym nie ustępują dzisiejszym konstrukcjom. I to nawet mimo faktu, iż w 2008 roku zaprezentowano drugą generację francuskich dostawczaków, dostosowując się tym samym do nowych wyznaczników koncernu PSA.

Ani pierwsza, ani druga generacja nie zachwycają wyglądem. Klasyczne kształty – osobowy przód w połączeniu z dostawczym tyłem to standard w tym segmencie. Przez to też, Citroen Berlingo i Peugeot Partner nie wyróżniały się niczym szczególnym. Wystarczy wspomnieć niemal identyczne Renault Kangoo czy Fiata Doblo. Designerska magia linijki.

Postawiono również na szeroki wybór jednostek napędowych. Najśmieszniejsza, 1,8-litrowa 60-konna jednostka wysokoprężna, na rozpędzenie auta do 100 km/h potrzebuje niemal pół minuty (dokładnie 25,6 s). Co ciekawe, proces przyspieszania zatrzyma się dobrą godzinę później, kiedy Peugeot (bądź, oczywiście, Citroen) osiągnie oszałamiające 135 km/h. Na przeciwnym krańcu skali znajduje się przyzwoity szesnastozaworowy silnik benzynowy o mocy 109 KM. Poza “dziewięćdziesiątkami” jedyny, w gruncie rzeczy pozwalający sprawnie przemieszczać się w pełni obciążonym samochodem. Nagrodą za cierpliwość jest niewielkie spalanie, oscylujące wokół 6-7 litrów paliwa na 100 km.

Wydawać by się mogło, że samochody dostawcze – z racji znacznie większego obciążenia i przebiegów – powinny być automatycznie przystosowane do znoszenia trudniejszych warunków. Tłumacząc z polskiego na polski – rzadziej się psuć. Nic z tych rzeczy, zaś prawdziwą perłą (i zarazem szczytem francuskiej finezji) jest tylna belka skrętna – obowiązkowy komponent zawieszenia “Francuzów”. Regeneracja – co najmniej 1000 złotych, ale jedynie za okazaniem paszportu Polsatu. W większości przypadków natomiast 2 tysiące i więcej. Podobnie wątpliwe są i wahacze, i drążki stabilizatorów.

Użytkownicy zwyczajowo skarżą się również na mizernej jakości układ hamulcowy oraz wszystkie związane z tym konsekwencje, zaczynając od bardzo szybkiego zużywania poszczególnych elementów, a skończywszy – na przykład – na anormalnym rozdziale siły hamowania. Recepta – ze środkowym pedałem obchodzić się jak z ogniem. Ale to przecież abstrakcja…

Poza tym zdarza się jeszcze, że zdychają klamki (ponad 300 złotych za sztukę w ASO), a uszczelki nie trzymają moczu. Pomijając to wszystko jednak, szczególnie wersje wysokoprężne chwalone są za nienajgorszą trwałość. Jeżeli przyzwyczaimy się więc do typowo francuskich ułomności cywilizacyjnych, z Partnerem czy Berlingo nie powinniśmy mieć wielkich problemów.

Outro

Sama jazda przebiega zazwyczaj bezproblemowo. Trudno mówić o limuzynowym komforcie (wzorem, chociażby, Poloneza), ale podróż nie przypomina przesiadywania na marmurowym stołku podłączonym do gigantycznego wibratora. Na tyle, na ile się dało, zawarto kompromis. Dużo ważniejsze okazały się bowiem walory użytkowe. Duże i przestronne wnętrze oraz liczne schowki pozwalają spakować wszystko, co niepotrzebne, natomiast gigantyczny bagażnik – większość potrzebnych rzeczy oraz kawałek Madagaskaru. I to właśnie się liczy. To główny powód, dla którego ludzie decydują się wydać te 10-15 tysięcy złotych. Czy warto?

W podobnym przedziale cenowym równie praktyczne są tylko Kamazy. Tak po prawdzie wszakże, dużo bardziej opłaca się jednak wybrać samochód nowy bądź najwyżej dwu-, trzyletni. W czym rzecz? Otóż w tym, że i Berlingo, i Partner – jako wzorowe woły robocze – eksploatowane bywają daleko poza granice przyzwoitości. Przez to też trudno o zadbany egzemplarz. I dzieła zniszczenia dopełnia jeszcze fakt, iż awaryjność “Francuzów” rośnie potęgowo – każdy kolejny rok to gwarancja następnych zmartwień i tysięcy na rachunku serwisowym. Nie można, koniec końców, powiedzieć, że były to samochody złe. Nie były. Tak czy inaczej, kupno ich na używanym rynku to niemal pewny strzał w stopę, chociaż cuda się zdarzają. Polska ponoć pokonała kiedyś Portugalię po dwóch bramkach młodszego Smolarka…