Ostatnio dużo jeździłem służbową Octavią, pewnie to zauważyliście. Chciałbym, żeby to był wybór świadomy, ale niestety, zostałem do tego zmuszony przez pewną sytuację. Pierwszy dzień zimy (rozumiane jako pierwszy dzień opadów) przywitał mnie nie tyle zimowym nastrojem, co poważnym w skutkach uszkodzeniem Strzały. Czemu piszę o tym dopiero teraz? Bo dopiero dzisiaj udało mi się auto odebrać z serwisu. Po grubo ponad miesiącu oczekiwania. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie ponoszę za całą sytuację żadnej odpowiedzialności.

Ale zacznijmy od początku. 19 grudnia, godzina 22. Dzień wcześniej spadł pierwszy śnieg, który szybko zamienił się w deszcz siąpiący z nieba przez kilka godzin. Temperatura dodatnia, dużo wody, ale przynajmniej nie było ślisko. Wracając do mieszkania postanowiłem po drodze wstąpić jeszcze na chwilę do apteki, bo zaczynało mnie brać przeziębienie, a na następny dzień czekała mnie jazda do Warszawy. Standard, normalny wieczór, który miał się skończyć niczym więcej, jak kolejnym odcinkiem jakiegoś serialu przed snem. Mhm, takiego wała.

Jest ciemno, mokro, mnóstwo kałuż, wjeżdżam na parking. Pamiętałem, że jest  tam mnóstwo dziur, więc prędkość nie przekraczała 5 km/h. Już skręcam na miejsce parkingowe, kiedy jak nie szarpnie, jak nie zazgrzyta, jak pasy się nie napną, a ja głową niemal uderzam o kierownicę. No i auto stoi, a ja nie wiem co się dzieje. Wychodzę, patrzę, studzienka, a przy niej kałuża. A auto zawieszone na studzience, z kołem nie tyle stojącym we wspomnianej kałuży, ile w niej zwyczajnie zanurzone. Chciałem, żeby to była tylko mokra plama, bardzo chciałem. Ale nie, to nawet nie była dziura. To była ogromna jopa, głęboka na minimum 20 cm.

Cholera jasna, pieprzony krater wypełniony wodą! Prawie taki, jak ten poniżej. Prawie.

 

A ja głupi myślałem, że nic się nie stało. Ciemno jak w czarnej głębokiej, spojrzałem, poświeciłem, wydawało się wszystko ok. Z bólem serca i zgrzytem metalu cofnąłem, zaparkowałem, skoczyłem do apteki i ruszyłem dalej w trasę, jak gdyby nigdy nic. No i zauważyłem pierwszy symptom tragedii: zdecentrowana kierownica, o jakieś 20 stopni w prawo. Już wtedy miałem wrażenie, że coś poważnie nie gra, że coś się dzieje, coś się burzy. Skoczyłem więc do firmy, wymieniłem samochody, na następny dzień pojechałem służbówką do Warszawy. I bujałem się nią aż do dzisiaj. Bo diagnoza postawiona w poniedziałek brzmiała jak wyrok:

– Panie Bartku, zerwał Pan całe zawieszenie.
– Przepraszam, że co niby?
– No zawieszenie Pan zerwał.
– Ku*wa (pod nosem).
– Jest jeszcze coś proszę Pana.
– Tak?
– My tutaj tego nie naprawimy, nie zdobędziemy części, musi Pan pojechać do autoryzowanego serwisu
– (tutaj wkleić wiązankę Adasia Miałczyńskiego z Dnia Świra, którą szpetnie wyrecytowałem pod nosem)

Cóż, nie spodziewałem się, że będzie tak źle. Dopiero jak popatrzyłem na wycenę szkód i części, które należało wymienić, zrozumiałem tak naprawdę co się stało. Auto nie nadawało się zupełnie do jazdy, o czuciu drogi na kierownicy można było zapomnieć. Rzeczywiście, całe przednie zawieszenie nadawało się do wymiany, co widać na poniższym wykazie części:

 

Nie miałem więc wyboru i oddałem auto do serwisu. A tam kolejna niespodzianka:

– Wie Pan, auto to będzie dopiero po nowym roku i to też nie wiadomo kiedy.
– Przepraszam, że co?
– No bo między świętami nie pracujemy, to chyba oczywiste. A zanim części skompletujemy, zanim założymy… nie jest Pan pierwszy w kolejce, dużo teraz samochodów mamy do zrobienia…
– No to kiedy?
– Jakoś w drugim tygodniu stycznia.

Drugi tydzień stycznia widzieli, dobre sobie. Cholera jasna, jest 27 styczeń. Czwarty tydzień. Troszkę obsuwa, nie ma co. Dokładnie 39 dni od feralnego zdarzenia auto zostało naprawione. Stęskniłem się. Nie spodziewałem się, że będzie mi tego auta brakowało. A jednak. Nawet Ada często się dopytywała, kiedy w końcu Strzałę naprawią. Dobra dziewczyna.

Ale to nie koniec całej historii. Teraz zaczyna się papierkowa robota. Naprawa została wykonana z Auto Casco, ale nie mam zamiaru tego tak zostawiać. Jak się okazało, feralny parking jest własnością spółdzielni mieszkaniowej, więc niestety złożenie skargi do władz miasta i prośba o zwrot kosztów odpada. I tutaj zaczynają się schody, bo o ile miasto jest ubezpieczone od takich zdarzeń, to ze spółdzielnią może być różnie. Obawiam się, że także kwadratowo i podłużnie. A z  pewnością może to trochę potrwać.

Ale przynajmniej odzyskałem swoje auto. A wam radzę, uważajcie na kałuże, szczególnie teraz, bo może się okazać, że się znajdziecie w również mało zabawnej sytuacji, czego nikomu nie życzę.

Serio, jak można zostawić tak duży, nienaprawiony, pieprzony krater na parkingu? Paranoja. A myślałem, że jest lepiej.