Konotacja jest bardzo prosta – jeśli coś jest chińskie, to automatycznie uważa się to za wyrób miernej jakości. Lata Chiny pracowały na miano taniego, ale słabego wykonawcy, który za bezcen jest w stanie zrobić wszystko.

Oczywiście jest to tylko połowa prawdy – 80% rzeczy, z których korzystamy zostało wytworzone w Chinach, a wciąż jakość trzymają i tekst „Made in China” wcale tego nie zmienia, z jednego prostego powodu – Chińczycy to tylko wykonawcy, cały projekt natomiast wykonuje się gdzieś, gdzie ludzie znają się na rzeczy. Stąd np. na produktach Apple napis „Designed in California”. Chińczycy tylko korzystają z instrukcji, jak to coś zrobić, więc problemów z jakością należy szukać zawsze tam, gdzie coś zostało zaprojektowane, a nie tam, gdzie zostało wytworzone.

Co innego, jeśli produkt został i wytworzony i zaprojektowany w Chinach – wtedy szanse na wysoką jakość i dobry projekt są raczej nikłe. I choć powoli się to zmienia (np. sprzęt Hyuawei, bardzo fajna elektronika), to jednak jeszcze wiele wody w Żółtej Rzece upłynąć będzie musiało, zanim Chińczycy stworzą coś, co faktycznie w świecie motoryzacji będzie mogło stanąć w szranki z konstrukcjami z innych krajów.

Nie sądzę więc, że niejakie Great Wall zrobi w Europie wielką furorę, nawet jako samochody budżetowe. Wystarczy przypomnieć przykład marki Tata, która wielkiego sukcesu w Polsce nie odniosła właśnie ze względu na złą renomę i cena nie miała tu nic do rzeczy. A przecież Tata Nano było swego czasu chyba najtańszym samochodem na rynku.

Great Wall H6 oraz Steed nie mają jednak zamiaru walczyć o najniższe miejsce w rynkowej hierarchii – ceny zaczynające się od 88 tys. zł (w przypadku modelu H6) pozwalają sądzić, że już na samym początku Chińczycy strzelają sobie w oba kolana i zaprawdę mocno się zdziwię, jeśli uda im się przebić barierę 100 sprzedanych modeli. Chociaż nie, 50 to raczej max, więcej się nie spodziewam.

 

Bo choć na pierwszy rzut oka te samochody złe nie są – ani ładne, ani brzydkie, nie wyglądają również jakoś przesadnie topornie, kto wie, może nawet nieźle jeżdżą? – to jednak fama tragicznych chińskich samochodów się za nimi będzie ciągnąć niemiłosiernie. Pamiętacie chyba pierwsze testy zderzeniowe, prawda? Wtedy właśnie się okazało, że jedna gwiazdka to zdecydowanie za dużo i dla chińskich samochodów brakuje skali… dolnej. Więc cóż, trudno taką plamę zmyć nawet, jeśli test nie dotyczył tej konkretnej marki.
No i wracając do ceny – w tej samej powinna się pojawić nowa Kia Sportage, Tucson też oscyluje wokół podobnych kwot. Wybór jest więc chyba dość prosty, prawda?

 

Powrót Fiskera

Minie więc trochę czasu, zanim Chińczycy zaczną odgrywać jakąś ważniejszą rolę w świecie motoryzacji. No chyba, że zaczną wykorzystywać zachodnią technologię, którą powoli wykupują. I nie chodzi mi tutaj tylko o Volvo.

Fisker. Kojarzycie? Była taka marka przez pewien czas, niezbyt długi, bo tylko 7 lat, założona w Kalifornii, która specjalizowała się w samochodach sportowych opartych na alternatywnych źródłach energii – panele słoneczne, elektryka + silnik spalinowy. Czyli trochę jak Tesla, tylko jakimś cudem to nie wypaliło. Ponoć chodziło głównie o wadliwą technologię.

 

I teraz, a jakże, Fiskera w obroty wzięli Chińczycy z koncernu o niewiele mówiącej nazwie Waxiang Group, markę przemianowali na Karma Automotive i zamierzają w 2016r wypuścić nowy model Karma na rynek. I nie są to czcze przechwałki, gdyż w Kalifornii, w byłych zakładach Fiskera, do pracy wróciło już 200 osób, a cała ekipa docelowo ma liczyć 450 pracowników. Można więc powiedzieć, że prace idą pełną parą.

Martwi mnie jednak jedno – czas. Mamy końcówkę 2015r. Nawet zakładając, że prace nad samochodem już trwają i że auto pojawi się pod koniec 2016r to jest to jednak bardzo mało czasu by stworzyć coś, co mogłoby Tesli zagrozić. Może być powtórka z rozrywki jeśli chodzi o awaryjność.

Ale kciuki trzymam i tak, bo monopolizacji nie zniesę. A Tesla, z której strony by nie patrzeć, na takiego monopolistę zakrawa.

 

Honda FCV

A teraz czas na coś, co jeszcze do niedawna wydawało się być jedynie marzeniem, a teraz wprowadzane jest na coraz szerszą skalę. I co ważniejsze ma szanse wykurzyć rozwiązania stricte elektryczne – ogniwa wodorowe.

Za miesiąc zaczyna się salon samochodowy w Tokio, więc japońscy producenci porządnie zakasali rękawy, co rusz pojawiają się więc ciekawe przecieki odnośnie premier. Ponoć coś fajnego ma być u Mazdy, ale o tym opowiem Wam niebawem. Moją uwagę przykuła jednak Honda, która po Toyocie zdecydowała się na seryjny samochód napędzany silnikiem opartym na ogniwach wodorowych.

 

I z premedytacją pomijam kwestie wizualne – jakoś samochody oparte na alternatywnych źródłach energii zawsze są wybitnie paskudne. Popatrzcie jednak na zasięg – 700km, elektryki nie mają tutaj czego szukać. Podobno również osiągi mają być zbliżone od tych z samochodów spalinowych, a jak wiadomo pod kątem elastyczności elektryki nie mają sobie równych.

Coś czuję więc przez skórę, że to jest ta długo wyczekiwana rewolucja, napęd idealny. Obym się nie mylił.

PS.
 
Zdaję sobie sprawę z tego, że ostatnimi czasy zdecydowanie mniej piszę. I wcale nie jest mi z tym dobrze, ale tak jak dawałem Wam znać na FB, tak muszę dać znać tutaj – ostatnio mnóstwo czasochłonnych rzeczy się u mnie dzieje, które zwyczajnie uniemożliwiają mi pracowanie nad tekstami. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie.
Ale wiedzcie tez, że pomysłów mam wiele i już niedługo wszystko będzie po staremu. Proszę Was tylko o chwilę cierpliwości.